1. SŁOŃCE, duuużo słońca! Jest luty, a na dworze przyjemne osiemnaście stopni. W San Francisco zawsze o kilka stopni więcej niż w San Rafael (teraz, latem będzie na odwrót). Nie pamiętam kiedy ostatnio padało, a przecież to nie najbardziej suchy miesiąc w tym regionie. Nie posiadam parasola i nie przeklinam pod nosem moknąc w oczekiwaniu na autobus (bo przecież Jarek Kret obiecywał, że dziś będzie Sahara, nie Niagara!) I wcale nie z powodu ulewy nie jeżdżę to autobusem. Po prostu do najbliższego przystanku trzeba drałować 40 minut na nogach...
2. NATURA FULL SERWIS, czyli pakiet dla niezdecydowanych. Wycieczka w góry? Proszę bardzo, szlak zaczyna się 5 minut od domu. No dobra, nie wszyscy tu mieszkają na końcu ulicy przed parkiem stanowym. Ale JA mieszkam. Za leniwi na hiking? Co powiecie na spacer nad oceanem? Tylko w razie tsunami pamiętajcie żeby uciekać wgłąb lądu. Widok nie jest tego wart... Wszyscy tu chodzą, biegają, pedałują, żeglują i co tam jeszcze tylko można wymyślić. W końcu jakoś trzeba spalić te wszystkie pancakesy i burgery. Jest zielono i bajecznie i trzeba mocno uważać żeby się gdzieś nie zagapić jadąc samochodem, bo podejrzewam że wrażliwość estetyczna jest jedną z głównych przyczyn wypadków drogowych w Marin Bay...
3. NIKT NIE JEST STĄD a wszyscy są u siebie. Na ulicy setki Latynosów, Japończyków, Filipińczyków, Afroamerykanów. Nigdy nie wiesz, czy przechodząca obok Ciebie dziewczyna o azjatyckich rysach to jeszcze Japonka czy już Amerykanka japońskiego pochodzenia. Prawie każdy mówi z innym akcentem, dzięki czemu nie wyróżniasz się szczególnie rozmawiając z "lokalsami". Nie czujesz się imigrantem. Prawie wszyscy to imigranci. Jeśli nie w obecnym pokoleniu to w poprzednim, lub jeszcze wcześniej... Kiedyś byłam na mszy w parafii św. Patryka w San Francisco i na kazaniu ksiądz zapytał, kto ze zgromadzonych nie urodził się na terenie USA. Większość stanowili ludzie ze wszystkich kontynentów... poza Ameryką Północną. Ksiądz urodzony w Stanach, ale z pochodzenia Irlandczyk. Ameryka to ojczyzna przybyszów. Welcome!
4. SAN FRANCISCO. To miasto to zupełnie oddzielny powód żeby zamieszkać w Zatoce. Tu zawsze jest co robić, nawet jeśli akurat właśnie nie masz ochoty nic robić. Kreatywne lenistwo to akurat specjalność mieszkańców Bay Area. Nie masz pomysłu jak spędzić sobotnie popołudnie? Co powiesz na Peanut Butter Jelly Time & Banana Costume Dance Party? Staw się w umówione miejsce w przebraniu banana (można wypożyczyć na miejscu) i przynieś ze sobą torbę kanapek z masłem orzechowym do rozdania bezdomnym. Oczywiście podczas wielkiej parady... A jeśli wolisz się zrelaksować, co weekend w Golden Gate Park odbywają się darmowe zajęcia Zumby i Yogi. Dla turystycznych geeków (to ja!) darmowe wycieczki z przewodnikiem po wszystkich możliwych zakątkach miasta. Japantown, Financial District, most Golden Gate... o wszystkim opowiadają szkoleni przez bibliotekę publiczną wolontariusze. A oprócz tego - jak w każdym dużym mieście - teatry, puby, koncerty i znane drużyny sportowe. Ale to, co najtrudniej opisać, to ten specyficzny klimat San Francisco. Miasta, które jest mostem pomiędzy Ameryką i Azją, ojczyzną hippisów i ziemią obiecaną wszystkich możliwych mniejszości... Czy to ostatnie to plus czy minus nie tak łatwo jednoznacznie ocenić.
Po co stawiać na przystanku ławkę, kiedy można krzesła? San Francisco <3 |
5. Jeśli już o mniejszościach mowa, to panuje tu zasada DZIWNE JEST O.K. Wszystko jedno czy masz tatuaż na czole, czy zamiast golić włosy pod pachą farbujesz je na zielono. Raczej nikt nie obejrzy się za tobą na ulicy z tego powodu. Piszę raczej, bo... ja się czasem oglądam. Niektórzy ludzie naprawdę wyglądają jak przybysze z innej planety. Starsza pani z kredkami we włosach to przypadek zdecydowanie niewielkiego kalibru. Oczywiście większość ludzi jednak mieści się w granicach tak zwanej normalności, chociaż... no właśnie. Szersze są te granice tutaj niż w Polsce. A jeśli już mówimy o kwestiach ubioru, pomimo wewnętrznej walki, podświadomego sprzeciwu i wyrafinowanego gustu, coraz częściej wybieram... dres. AMERYKA.
6. POSITIVE "CHURCHING" EXPERIENCE. Z racji tego, że różnie spędzam niedziele i rzadko jestem ostatnio w domu, odwiedzam różne kościoły. Podobają mi się dwie rzeczy. Niezależnie od tego w jakiej parafii byłam każdy KANTOR (osoba prowadząca śpiew na mszy), podkreślam - kantor - nie organista, potrafił całkiem przyzwoicie śpiewać. Nawiasem mówiąc określenie "organista" nie bardzo pasuje w tym przypadku do osoby grającej, bo w parafiach w których byłam nie używa się organów tylko pianina/fortepianu. W każdym razie ogólny poziom wykonania wychodzi na plus i uszy nie więdną. No i jest jeszcze druga sprawa - ważniejsza. Księża, których tu spotkałam, skupiają się podczas kazania na wyjaśnianiu poprzedzających je czytań. To one są punktem centralnym wypowiedzi. Nie pobożne anegdoty czy twórczość narodowych wieszczów (jak to czasem u nas w Polszy bywa...) Czy tak jest tu wszędzie? Nie wiem, może to tylko moje jednostkowe doświadczenie. Ale jakie pozytywne!
7. LIVE MUSIC, wszędzie i o każdej porze... Kocham muzykę na żywo i jestem w stanie udźwignąć nawet kawałki za którymi nie przepadam, jeśli są grane live. Pobrzdękujące na swoich instrumentach grajki uliczne wywołują natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy, a w San Francisco przy Powell Street czy Market Street spotkać można nawet całe muzykujące bandy. I ogólnie mam tu więcej czasu na słuchanie muzyki - w samochodzie, przy zmywaniu, kiedy robię obiad...
Ukradzione stąd. |
9. BANANA BREAD!!! Ten zapach rozchodzący się po domu, kiedy wilgotny, ciężki chlebek bananowy rumieni się powoli w piekarniku... Pierwszy raz spróbowałam go spędzając święta w Denver. Banalny przepis i genialny sposób na wykorzystanie bananów, które są już przejrzałe i nie bardzo nadają się do zjedzenia na świeżo. A im więcej sczerniałej skórki ma banan, tym lepszy będzie chlebek. Nauczyłam się też robić chili (taki gulasz z mięsa mielonego, który Amerykanie robią oczywiście na 500 różnych sposobów) i tacos. Moja rodzina często jada "po meksykańsku", a mnie to odpowiada. Niedługo wrzucę kilka przepisów, z których korzystam, i które kochają moje dzieci. Enjoy!
10. LAZINESS... czyli jak to się mówi w moim ojczystym języku - słodkie lenistwo. Oczywiście trochę z tym lenistwem przesadzam, bywają dni kiedy mam dużo pracy i sama nie wiem w co najpierw ręce włożyć. Ale normalnie w każdy pracujący dzień mam przerwę od ok. 9:30 do 15:00 kiedy dzieci są w szkole, nie pracuję też od środy od 9:30 do czwartku do godz 15:00, bo dzieciaki nocują u babci, a co drugi tydzień mam wolny poniedziałek rano, bo odwozi ich do szkoły tata. No i - rzecz jasna - wolny weekend... Oczywiście sytuacja zmieni się w wakacje i wtedy pewnie będę wycierać nosem podłogę ze zmęczenia, bo dziesięć godzin z nawet najcudowniejszymi potworkami na świecie to harówa. Uwierzcie mi, mam to za sobą... ;) Ale póki co cieszę się status quo. I codziennie znajduję nowy powód, dla którego kocham to miejsce...
Nareszcie wpis ! stęskniłam się już za Twoją relacją zza oceanu ;) zdecydowanie poproszę więcej zdjęć ;) trzymaj się ciepło :*
OdpowiedzUsuńŚwietny post ! Moge prosić o przepis na banana bread? koocham banany nad życie <3
OdpowiedzUsuńTeraz to ja Ci zazdraszczam i to bardzo mocno! Szczęściara z ciebie że masz cudowną rodzinkę i mieszkasz w tak cudownym miejscu okolice SF albo samo SF to takie moje perfect place :)
OdpowiedzUsuńCzekam na bananowy przepis! A suszarka to jest genialny wynalazek suszy i jeszcze prasuje, czemu u nas tego nie ma :(?
ściskam!