Definitywnie i ostatecznie zostawiłam wczoraj za plecami Zatokę San Francisco. Cały poprzedni dzień chodziłam po domu podekscytowana tym, że wracam. Patrzyłam z boku jak A. gotuje obiad, zawozi dzieci do ortodonty i robi pranie, i nie mogłam powstrzymać uśmiechu na myśl, że to już nie mój świat i nie moje kredki. Rano w dzień wyjazdu pożegnałam się z hostką zanim wyszła do pracy i odwiozłam po raz ostatni dzieci do szkoły. Kilka godzin później hostka wysmarowała na fejsbuku posta, w którym napisała jak to bardzo będzie jej mnie brakować. Rzeczywiście, na pewno będzie za mną tęsknić jak nikt na świecie ^^ W końcu łączy nas wielka i nieśmiertelna przyjaźń...
A. odwiozła mnie do Berkeley, gdzie spotkałam się jeszcze na lunch i pożegnalne gofry z eM. Tak, być może Berkeley będzie mi jednak trochę brakować. Spędziłam tam dużo dobrych chwil. Em odwiózł mnie później na lotnisko w Oakland skąd miałam samolot do Seattle. Odprawiłam bagaż, przeszłam przez kontrolę bezpieczeństwa, stanęłam przy "gejtach" i... ogarnęło mnie to co czuję zawsze kiedy jestem na lotnisku. Ciekawość, ekscytacja, nadzieja i... smutek! Tak - smutek, bo za każdym razem kiedy zaczyna się "nowe", trzeba jednocześnie zostawić jakieś "stare". Po raz pierwszy od dłuższego czasu, a może w ogóle po raz pierwszy odkąd postawiłam stopę na amerykańskiej ziemi, zdałam sobie sprawę, że to była jednak przygoda życia. Dostałam po dupie, to prawda, ale nazbierałam też co nieco doświadczeń i nauczyłam się rzeczy, z którymi nie miałabym okazji się zmierzyć siedząc na tyłku w domu.
Przeszłam pieszo Golden Gate Bridge, podbijałam zachodnie wybrzeże podróżując słynną autostradą numer jeden, smażyłam pośladki na plaży w Santa Cruz. Umierałam z gorąca w Dolinie Śmierci i z zachwytu nad Wielkim Kanionem. Uprawiałam dziki hazard w Las Vegas i szpiegowałam gwiazdy w Hollywood. Spróbowałam więcej potraw z kuchni całego świata niż w ciągu całego swojego dotychczasowego życia. Miałam swoją świąteczną skarpetę na kominku i swój kawałek indyka na Thanksgiving. Przejechałam samochodem tysiące mil. Nauczyłam się jeździć - najpierw bez paniki, później bez mapy, a w końcu z przyjemnością. A wczoraj starsza pani w samolocie po chwili rozmowy ze mną nie zapytała czy jestem z Rosji, tylko... z Seattle. Może wreszcie (o nadziejo!) opuścił mnie ten oszałamiający słowiański akcent, który wraz z imieniem błędnie sugerował nowo poznanym moją przynależność do ojczyzny Czechowa.
Seattle, no właśnie... To ostatnie wyzwanie, które postawiłam sobie przed powrotem. Podróż w pojedynkę. Żadnych travel buddies, tylko ja i miasto. I nowo poznani ludzie... w umiarkowanych dawkach. Potrzebny mi taki reset umysłu, żeby poukładać sobie w głowie wszystko to co się wydarzyło i co wydarzyć się ma w najbliższej przyszłości.
Mija pierwsza doba odkąd wylądowałam w deszczowym mieście. Nie zdawałam sobie sprawy jaki stan Waszyngton jest piękny. Lasy, jeziora i ośnieżone szczyty gór na horyzoncie. Natura i nowoczesna technika splecione ciasno w jeden krajobraz. Przyleciałam wczoraj wieczorem. Mój host z couchsurfingu okazał się na tyle cudownym człowiekiem, że odebrał z lotniska mnie i moje dwie ciężkie walizy, i nawet przywiózł mi kupioną po drodze kanapkę. Śpię na materacu w pokoju dziennym, razem z innym couch surferem, który przyjechał służbowo na tydzień. Dziś rano dojechała trójka Niemców, dwóch chłopaków i dziewczyna. Podróżowali zachodnim wybrzeżem a dwoje z nich wzięło po drodze ślub! Mówili, że chcieli to zrobić w Ameryce bo tutejsze prawo pozwala jednemu z przyjaciół być mistrzem ceremonii. Bardzo sympatyczni ludzie, ale zostają tylko do jutra, a potem dalej w drogę.
Na pierwszy dzień swojego zwiedzania zaplanowałam tylko rozejrzeć się po downtown. Chciałam być sama, odpocząć trochę od ludzi, bo przecież przez następne dziewięć dni będę dzielić pokój z kilkoma innymi osobami. Planowałam samotne wypady w dzień i wieczory w towarzystwie. Kiedy jednak rano jadłam śniadanie, przy stole zagadała do mnie jakaś Japonka, która też pomieszkuje u mojego hosta. Zapytała gdzie się wybieram i czy może dołączyć. Próbowałam się trochę wymigać, ale chyba nie zrozumiała aluzji, więc ostatecznie wybrałyśmy się razem na Pioneer Square.
To najstarsza dzielnica Seattle, a ja lubię poznawać historię miejsc w których jestem, więc chciałam zajrzeć do centrum informacji, wziąć jakieś materiały, a potem poczytać trochę i pokręcić się po okolicy. No ale co to za czytanie, kiedy ktoś jest z tobą cały czas i czujesz, że nudzi się jak mops. Wstąpiłyśmy na początku do fabryki czekolady i wzięłyśmy po kawałku czegoś słodkiego na spróbowanie. Szczęka mi opadła jak za kawałeczek Milk Chocolate Cashew Bear (orzeszki nerkowca oblane karmelem i czekoladą) miły pan kasjer policzył mi... prawie 5$! No ale muszę przyznać, że było przepyszne i momentalnie poprawiło mi nastrój.
Kręcąc się po dzielnicy trafiłyśmy w końcu do centrum informacji Milepost 31 poświęconego nie tyle samej dzielnicy, ile budowanemu w niej tunelowi autostrady 99. Zabierałyśmy stamtąd folderki i mapki Seattle, kiedy podszedł do nas przystojny (oj tak!) pan i zaproponował udział w darmowej wycieczce po terenie budowy tunelu. Spojrzałam na moją współtowarzyszkę. Minę miała raczej niezdecydowaną. Pomyślałam - dobra okazja żeby się urwać. Może się czegoś nowego nauczę (ja - techniczny analfabeta) i przy okazji pozbędę się niechcianego towarzystwa. Nie zrozumcie mnie źle - to była naprawdę przemiła dziewczyna i chętnie poznałabym ją bliżej w innych okolicznościach, ale w tamtym momencie akurat bardzo potrzebowałam być sama.
Koleżanka okazała się jednak twarda i po kilku minutach maszerowałyśmy ramię w ramię w żółtych kamizelkach oglądać dzieło wiercącej maszyny zwanej Berthą. Było całkiem ciekawie, prawie zrozumiałam jak się kopie tunele. Prawie umiem to komuś nawet wytłumaczyć. Jeśli ten ktoś ma cztery lata i nie jest zbyt dociekliwy. Po godzinnej wycieczce moja nowa znajoma postanowiła jednak się oddalić... a ja zrobiłam jeszcze rundkę po dzielnicy, a później pomaszerowałam wzdłuż waterfronts na słynny Pike Place Market. Oczywiście moja miłość do jedzenia przezwyciężyła chęć oszczędzania i skusiłam się na niebiański New England Clam Chowder. Poprosiłam o wersję w chlebku, ale zapomniałam że amerykański chleb na zakwasie nijak się ma do naszego chrupiącego chlebka, w którym podaje się grochówkę w górskich schroniskach. Na szczęście sama zupa była przepyszna, więc wyszłam z knajpki zadowolona i najedzona. Zrobiłam jeszcze zapasy żywności na najbliższe kilka dni, jak na chomika przystało, i pognałam do domu mojego hosta. A teraz siedzę pisząc posta i popijając herbatkę - wciąż jeszcze nad Pacyfikiem. Choć już niedługo znowu będę w drodze. Czekam z ciekawością. Co by nie było, musi być dobrze.
Teren budowy tunelu. Będzie przebiegał pod miastem, a w środku pomieści dwa poziomy autostrady, każdy w innym kierunku. |
A to już porządna fotka na tarasie widokowym. Szkoda, że nie widać gór w tle. |
To bedzie najpiekniejsze uczucie gdy skoncze prace. Kamien z serca i duszy. Baw sie dobrze, odpoczywaj, ukladaj sobie w glowie i rob na co masz ochote w Seatlle!
OdpowiedzUsuńPs wiem, ze nie jestes fanka ale nie rozumiem jak mozna tak bez uczucia pisac o San Francisco! XD