Żartowałam. Tak naprawdę post będzie o wszystkich nudnych muzeach, które zobaczyłam przez te pięć dni.
No dobra, znowu żartowałam. To znaczy będzie jednak o muzeach, ale nie o tych nudnych. Ja odwiedzam tylko wybitnie ciekawe.
Na półmetku mojego balowania w bezsennym mieście stwierdzam bez zastanowienia: Seattle jest piękne! Staram się nie obijać i codziennie zobaczyć coś nowego. Mam też jednak sporo czasu na zwiedzanie (i ograniczony budżet), więc wieczory bez żalu spędzam nad książką. Tylko mój host z couchsurfingu jest odrobinę nadgorliwy i ciągle chcę mnie wieczorem gdzieś wyciągać. W piątek na przykład, po tym jak byliśmy razem na kolacji w tzw. domu polskim, chciał jechać do klubu. Ja za klubami generalnie nie przepadam, a już zwłaszcza po całym dniu zwiedzania. No ale ten człowiek jest niezniszczalny.
Od środy zdążyłam odwiedzić mnóstwo genialnych miejsc. Pierwsze w kolejności było MOHAI, czyli Museum of History and Industry. Bardzo wciągające multimedialne muzeum. Dolne lobby poświęcone jest innowacjom. W małych wystawowych okienkach można między innymi zobaczyć przykłady różnych innowacyjnych produktów czy idei, które narodziły się w Seattle. Były tam rzeczy całkiem poważne, takie jak przenośny defibrylator, ale też zabawne, jak na przykład skarpetki z panoramą miasta...
|
Widok na lobby. |
|
Dawno temu na Dzikim Zachodzie... |
|
"Skarby" pionierów. |
|
Lalka, która przetrwała wielki pożar Seattle na pocz. XX wieku. |
|
Pamiętnik z okresu gorączki złota. |
|
Poradnik poszukiwaczy złota ;) |
|
Ta zgrabna maszyna po pociągnięciu za rączkę pokazywała losy wybranej osoby z czasów gorączki złota. Kto zrobił interes, komu się poszczęściło, a kto stracił wszystko. |
|
Podobno w czasie gorączki złota alkohol lał się strumieniami :P |
|
A to z innej beczki. Całkiem ciekawa wizja kapitalizmu... |
|
Na tej tablicy każdy odwiedzający mógł przypiąć swoją propozycję zmian w mieście. |
|
Znaki, którymi porozumiewali się kloszardzi w Seattle w czasach kryzysu. Zostawiali je na ścianach, ogrodzeniach domów, itd... |
|
To mój ulubiony :-D |
Przefantastycznym odkryciem dla mnie jest biblioteka publiczna w downtown. Wielki, jedenastopiętrowy, w większości przeszklony budynek, z którego rozpościera się piękny widok na całe śródmieście. Dziesiąte piętro to ostatnie na które mogą wjechać odwiedzający. Cały poziom zajmuje ogromna czytelnia z mnóstwem kolorowych foteli, ławek i stoliczków ustawionych pod przeszklonym sufitem zbudowanym z małych okienek o kształcie rombu. Jest jasno, przytulnie i cicho. Kiedy się rozejrzeć, widać nie tylko ludzi którzy przyszli poczytać, ale też tych którzy chcą zwyczajnie odpocząć. Niektórzy pracują przy komputerach, duża część słucha muzyki na słuchawkach i ucina sobie drzemkę w fotelach... Na trzecim piętrze jest nieco mniejszy pokój dzienny i kawiarenka. A na parterze sklepik z pamiątkami, w którym trafiłam na to... <3
|
CHOMICZKI!!! <3 <3 <3 Cały koszyczek! |
Ciężko z tej biblioteki wyjść, tak tam miło. Zwłaszcza jeśli ucieka się przed hostem-imprezowiczem... Dlatego kiedy jest jeszcze wcześnie, a nie mam ochoty już nigdzie łazić, zaszywam się w tej wielkiej czytelni, żeby nie wracać do hosta za wcześnie i nie paść ofiarą jakiejś nowej szalonej propozycji spędzenia czasu. Oj tak, uciekam przed towarzystwem jak tylko mogę. Oczyszczam myśli. Ale prawdziwy urlop chyba przeżyję dopiero jak wrócę do domu i nikt nie będzie mi wypominał że leżę w łóżku i czytam zamiast gdzieś iść... (bo przecież JUŻ 9:30 rano! albo DOPIERO 9:30 wieczorem...)
Wracając do zwiedzania... Chinatown/International District nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Ot, trochę azjatyckich sklepów i restauracji. Za to bardzo spodobało mi się to, co zobaczyłam dzisiaj. Z samego rana wybrałam się nad Lake Union do Center for Wooden Boats, gdzie w każdą niedzielę odbywają się darmowe przejażdżki historycznymi łódeczkami. Musiałam wyjechać dość wcześnie, bo zapisy na cały dzień otwierają się o 10:00 i jest zwykle mnóstwo chętnych. Ja dotarłam o 10:20 i złapałam jedno z ostatnich miejsc na małej łódce napędzanej silnikiem parowym. Weszło siedem osób, dwoje wolontariuszy z załogi i pięcioro pasażerów. Jeden z wolontariuszy miał dziadków Polaków i w przyszłym roku planuje odwiedzić Polskę razem z rodziną, więc bardzo się ucieszył jak powiedziałam skąd jestem i wypytywał o różne rzeczy. Gdzie jechać, co zobaczyć...
Opłynęliśmy całe jezioro wokoło! Pogoda była piękna, niebo czyste i słońce świeciło mocno. Idealny dzień na taką wycieczkę. Widziałam jak dwa samolociki lądują na wodzie. Jeden startował. Żaglówek było niewiele, bo nie było wiatru. Przepływaliśmy obok domków zbudowanych na drewnianych podestach nad samą wodą. Większość z nich budowana była z byle czego na początku dwudziestego wieku, i ludzie mieszkali w nich nielegalnie, na dziko, nie płacąc żądnego czynszu ani podatku. Dzisiaj z racji lokalizacji te drewniane chatki zmieniły się w artystyczne rezydencje. Dalej są małe i drewniane, ale kosztują czasem po kilka milionów dolarów. Widzieliśmy też zacumowany do brzegu statek, który w rzeczywistości jest pływającym lądowiskiem dla helikopterów umieszczonym tam przez Billa Gatesa. Gates chciał zrobić lądowisko na jednym z budynków miasta, ale nie wydano mu na to zgody, dlatego poradził sobie sam. Kazał zbudować pływające lądowisko na jeziorze. Podobno jednak nie używa go zbyt często.
Po prawie godzinie na łódce wybrałam się pieszo do Seattle Center, gdzie znajdują się "szklane ogrody" Chihuly'ego (dokładnie mówiąc Chihuly Garden and Glass). Wspaniała wystawa, warto było to zobaczyć, chociaż bilet był drogi. Ponad 23$ z podatkiem. Dale Chihuly to amerykański artysta, który zajmuje się głównie wykonywaniem rzeźb ze szkła. Całe muzeum wypełnione jest jego pracami, niesamowicie kolorowymi i optymistycznymi. Chihuly tworzył też instalacje w wielu miastach Europy, na przykład w Wenecji.
|
UFOOOOO...! No dobra, wiem że wszyscy wiedzą, że to Space Needle. |
|
A to moje ulubione :-) |
Wbrew postanowieniu że oszczędzam, nie mogłam sobie odmówić dzisiaj gorącej czekolady ze Starbucksa. Jakoś przez ten czas w Stanach odzwyczaiłam się od kawy. Ale oczywiście nie odmawiam sobie herbatki (no wtedy to już chyba musiałabym zmienić nazwę bloga!) Jutro z samego rana planuję wybrać się taksówką wodną do West Seattle na hiking. Chyba podświadomie liczę, że to piesze szwendanie się po mieście pomoże mi spalić kilka kilogramów. Chociaż nie wiem czy to coś da, skoro od pięciu dni z oszczędności jem na przemian chleb i makaron... Może po powrocie uratuje mnie siłownia. Wkrótce.