Translate blog

środa, 13 stycznia 2016

Ostatnia torebka herbaty.

Leje. To pierwsze co zanotowałam odzyskując rano świadomość. Jest późno. To drugie. I skończyła się HERBATKA (!!!) odkryłam wyciągając z pudełka ostatnią torebkę earl greya... I to by było na tyle jeśli chodzi o błyskotliwe spostrzeżenia tego poranka. Mój ostatni dzień żeby coś zwiedzić na tej obcej ziemi, ale nie mam za bardzo pomysłu i siły, bo od dwóch dni próbuję dotrzymać kroku mojemu hostowi.

Przedwczoraj przyjechało trzech nowych couchsurferów. Dwie laski z Bostonu i jeden Australijczyk, który był w USA na wymianie studenckiej i teraz podróżuje przed powrotem do domu. Dziewczyny przyjechały wcześniej i po tym jak się rozpakowały wsiedliśmy do samochodu hosta i pojechaliśmy do downtown. Australijczyka mieliśmy zgarnąć po drodze. Dojazd do centrum zajmuje trochę w godzinach szczytu, a to był akurat czas kiedy ludzie wracali z pracy. Kiedy tak wlekliśmy się w korku host podał trzy propozycje na wieczór. Opcja pierwsza - salsa party w jakimś klubie. Druga - pizza i film "Obcy" w jakimś małym osiedlowym kinie. Trzecia - najnowsze Star Wars w multipleksie.

Powiem szczerze, że liczyłam na jakiś bar, kolację, piwko i do domu. Salsa mnie nie bawi, ale byłam w stanie zacisnąć zęby i iść jeśli reszta towarzystwa okaże entuzjazm. Pizza i film przekonywały mnie najbardziej, ale nie chciałam iść na Star Wars, bo już widziałam tę najnowszą część, a seans zaczynał się o 22:45. Zwróciłam więc uwagę uprzejmie, że dla mnie opcja trzecia odpada, bo nie jestem jakąś wielką fanką Gwiezdnych Wojen, więc nie jestem tym samym skłonna płacić za oglądanie tego samego filmu dwa razy. Moja uwaga została jednak, mówiąc wprost, zignorowana. Podobnie jak aluzja jednej z dziewczyn, że salsa brzmi najbardziej... "interesująco" z tego wszystkiego, chociaż byłoby to jej pierwsze i zapewne ostatnie salsa party w życiu. Host powtórzył jeszcze kilka razy, którą z trzech opcji wybieramy, ale jakoś nikt nie był chętny podjąć decyzji.

Było trochę niezręcznie, więc kiedy on wysiadł żeby poszukać trzeciego couchsurfera, odwróciłam się do dziewczyn i zapytałam wprost - co chcecie robić? Ja na Star Wars się nie piszę, zwłaszcza o takiej godzinie, a salsy nie tańczę, ale jak chcecie iść to nie ma problemu. Dziewczyny odpowiedziały, że w sumie to są zmęczone po kilku godzinach jazdy samochodem i myślały że może po prostu pójdziemy coś zjeść i wrócimy się położyć. I zapytały jeszcze czy ten host codziennie wymyśla takie "atrakcje". Uśmiechnęłam się tylko. Codziennie chce gdzieś łazić do późna, a ja po całym dniu zwiedzania jestem już nieżywa i nie mam ochoty, ale nie będę dzisiaj protestować, bo on i tak uważa że jestem aspołeczna. Tego samego dnia wstąpił do domu na lunch, a ja siedziałam w jadalni i czytałam. Zapytał mnie czy wszystko w porządku, bo odkąd przyjechałam w ogóle nie spędzamy razem czasu. Oczy prawie wyszły mi na wierzch ze zdziwienia, bo przecież zaraz po moim przyjeździe byliśmy razem w barze, innego dnia poszliśmy na kolację do polskiej restauracji, a jeszcze innym razem na art walk po galeriach sztuki. No i rozmawiamy codziennie wieczorem, kiedy przychodzi z pracy, Nie wiem, czego jeszcze oczekiwał.

Tego wieczoru dziewczyny wyperswadowały mu filmy i tańce i poszliśmy po prostu do baru, posiedzieć, zjeść coś dobrego i trochę się poznać. Było bardzo sympatycznie. Zamówiliśmy dziwną pizzę z sałatą, kozim serem i plasterkami cytryny. Niecodzienne zestawienie, ale była bardzo smaczna. Poza tym zamówiłam sobie do tego piwo grejpfrutowe, co przyczyniło się do mojego ogólnego poziomu szczęścia :D Później pojechaliśmy dopchać się burgerami, bo pizza była tycia a nas pięcioro. Na koniec pojechaliśmy jeszcze pod Space Needle żeby zobaczyć z bliska jak wygląda w nocy, i na punkt widokowy z którego pięknie było widać całą panoramę Seattle.

Wczoraj był nasz ostatni wieczór w takim gronie, bo dziewczyny dziś rano miały startować dalej do Portland, więc poszliśmy jeszcze do pubu na trivia night. Dziewięćdziesiąt procent pytań było z zakresu amerykańskiej pop kultury (jakieś tv show, postacie które nic mi nie mówią, itd...) więc czułam się trochę jak na tureckim kazaniu. Mimo wszystko było zabawnie, przez moment nawet nasza drużyna prowadziła, ale na koniec spadliśmy na siódme miejsce. Nie przejęłam się szczególnie, bo i mój wkład w wynik drużyny był znikomy... Tak to jest, kiedy się nie ogląda telewizji.

Dzisiaj mój ostatni dzień tutaj. Muszę się spakować, zrobić odprawę, i jutro z rana ruszam na lotnisko. Nareszcie. Następnego posta pewnie będę już pisać z domu. Tymczasem jadę jeszcze pożegnać się z Seattle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz