Translate blog

niedziela, 27 grudnia 2015

Chuck Norris na choince, czyli Last Christmas in America

Halo wszyscy! Mam nadzieję, że mieliście cudowne Święta. Moje były... nieopisanie udane. Już dzień przed wigilią moja host familia ze swoją nową au pair spakowała manatki i wybyła do Colorado, do dziadków. Siedziałam na schodach w piżamie popijając herbatę i obserwowałam z subtelnym acz widocznym uśmiechem zadowolenia jak pchają się z walizkami do drzwi żeby zdążyć na samolot. Pamiętacie tę scenę z Home alone, kiedy Kevin rozgląda się po opustoszałym domu i orientuje się, że jego rodzina zniknęła a on został sam na święta? To samo błogie uczucie ogarnęło mnie, kiedy hostka zatrzasnęła za sobą drzwi. "Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni..." chciałoby się zaśpiewać.

Ucieszyłam się, że pojechali, ale wcale nie planowałam zostać na Święta sama. Jeszcze tego samego dnia spakowałam się i pojechałam Berkeley, do domu dla studentów w którym mieszka eM. Parę dni wcześniej poznałam tam Kaaa, Polkę, która przyjechała na kilka miesięcy na uniwersytet. Pojechaliśmy na zakupy, bo następnego dnia planowaliśmy świąteczną kolację i trzeba było kupić produkty. Kaaa miała już trochę rzeczy z polskiego sklepu w San Francisco, ale zahaczyliśmy o europejski market, bo stwierdziłam że miło byłoby zrobić pierogi. Swoją drogą tyle pierogów co tu ostatnio to nawet w Polsce nie jadałam...

Wigilia była lepsza niż się spodziewałam. W domu zostało tylko kilka osób, bo duża część mieszkańców pojechała do rodzin na święta, więc było bardzo kameralnie. Gotowaliśmy razem, a później usiedliśmy przy kominku z grzanym winem i odsłuchaliśmy wszystkie możliwe aranżacje "Last Christmas..." włączając w to wersję techno, dubstep, metal i wszystkie inne które akurat przyszły komuś z nas do głowy. Nie przypuszczałam, że jedna piosenka może mieć tyle coverów ^^ Medytacja tekstu tego wwiercającego się w mózg utworu nie doprowadziła nas raczej do żądnych głębszych życiowych wniosków, ale wprawiła w dość głupawy nastrój, podgrzany dodatkowo gorącym winem pachnącym goździkami...

Ktoś na biegu ubrał choinkę w to, co akurat znajdowało się w zasięgu ręki, więc kiedy usiadłam przy stole zobaczyłam, że wisi na niej jakaś satyryczna kartka z Chuckiem Norrisem, a czubek zdobi... eee... złota krowa? Słowo daję, że zaczęłam się śmiać i pomyślałam, że to najcudowniejsze świąteczne drzewko jakie kiedykolwiek widziałam.

Poopowiadałyśmy trochę z Kaaa o polskich świątecznych tradycjach, sianie pod obrusem, dwunastu potrawach, pustym nakryciu przy stole... I z jednej strony doceniłam je wszystkie na nowo jako bardzo piękne i mające dla mnie znaczenie. A z drugiej strony w tamtym momencie w ogóle mi ich nie brakowało, i cieszyłam się że jestem tam gdzie jestem. I uświadomiłam sobie, jak bardzo przez ten rok brakowało mi... ludzi. Jak to ciche osiedle pod lasem i wiecznie pusty w ciągu tygodnia dom z dnia na dzień spychały mnie w depresję. Gdyby nie weekendy z Wuuu, Gie i eM, kiedy mogłam na dłużej ruszyć się z domu, nie wytrzymałabym tej monotonii, której codziennym elementem był Netflix, pralka i jelenie wcinające kwiatki w ogródku.

Krowa, która wskazywała mędrcom drogę do Betlejem ^^ :P

Wesołe selfie w kuchni

Krótki pokaz tego co ugotowaliśmy, żeby każdy wiedział co je

Były ziemniaczki, pierogi ruskie, kapusta z grzybami...


...i pizza. Cóż to za wigilia bez pizzy? :P

Ryba musi być!

I najprzyjemniejsza część wieczoru czyli konsumpcja :D
W pierwszy dzień świąt dłuuugo odsypialiśmy wieczorne pogaduchy. Później krótki spacer, bo pogoda była słoneczna a powietrze rześkie. Brakowało mi trochę śniegu, ale w sumie nie bardzo nawet pamiętam kiedy ostatni raz widziałam w Polsce na święta śnieg. Wieczorem obejrzeliśmy obie części Kill Billa, a potem pojechałam do domu odpocząć trochę od towarzystwa. Nawet ja po dwóch dniach z ludźmi potrzebuję odrobinę czasu sam na sam ze sobą. 

Poza tym miałam też do ogarnięcia kilka ważnych rzeczy. Między innymi znalezienie noclegu na mój pobyt w Seattle. Okazało się to łatwiejsze niż myślałam - pierwsza osoba do której napisałam zaakceptowała mnie na całe dziewięć nocy. Wybrałam zweryfikowanego gościa, który ma ponad sto rekomendacji od innych użytkowników. Szybciutko wysłał mi wskazówki jak dojechać do niego z lotniska i powiedział, że jeżeli będzie wtedy z innymi couchsurferami w downtown to nawet mnie odbiorą. Zapowiada się super. Będę dzielić pokój z innymi gośćmi, którzy będą u niego mniej więcej w tym samym czasie. Także póki co wszystko idzie zgodnie z planem.

A teraz wracam do czytania. Od wczoraj robię sobie maraton z Harrym Potterem i jestem już na trzeciej części. Tęskniłam do czytania po polsku. Nie wiem jeszcze dokładnie co będę robić tuż po powrocie do Polski, ale dwie rzeczy są pewne: siłownia i biblioteka. No i może trochę gotowania, żeby było co przekąsić nad książką i spalić na bieżni. Trzymajcie się cieplutko, do następnego postu...

P. S. Moja ulubiona jak dotąd wersja "Last Christmas..." ;)


P.S. 2 All the pictures in this post were taken by Amabelle, who shared them with me. Thank you!

3 komentarze:

  1. Hejka! Uwielbiam czytać twojego bloga, sama mam zamiar jechać do usa jako au pair za 1.5 roku. Mam pytanko, na jakiej zasadzie jedziesz do tego kolesia? Jest jakaś strona etc? I ile za to płacisz i wgl, z góry dziękuje za odpowiedź :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. http://www.couchsurfing.com
      Rejestrujesz się, szukasz hostów i mieszkasz z nimi za darmo. W ramach podziękowania możesz np. coś przywieźć na pamiątkę albo ugotować coś dobrego, ale idea jest taka że nie płacisz za pobyt.

      Usuń
    2. Ale super, dzięki bardzo!

      Usuń