Translate blog

poniedziałek, 30 listopada 2015

Kotlet z Vegas

Aaaaależ się tu zakurzyło. Mój prawie codziennik zamienił się w prawie cokilkumiesięcznik... Ale ponieważ zimno tak jakoś na zewnątrz (w Californii też), pada, chmurzy się, siąpi i wieje złem, może ten mój odgrzewany kotlet z upalnego Las Vegas będzie wam dzisiaj smakował. Uśmiechnęłam się do siebie z sentymentem wybierając zdjęcia z urlopu. Czas: 5 dni. Trasa: Dolina Śmierci -> Las Vegas -> Grand Canyon. Miałyśmy z Wuuu kilka dni wolnego w lipcu. Jej hości gdzieś wybyli, a moja rodzina pojechała wtedy na wakacje do Bostonu.
Zaczęłyśmy od Doliny Śmierci. W planie był tylko "rzut okiem", bo latem tam jest piekielnie gorąco i strażnicy ostrzegają żeby za daleko się nie zapuszczać, bo można... umrzeć. Boski pomysł na urlop, nieprawdaż? Z tą śmiertelną temperaturą jednak nie żartuję. Dojechaliśmy tam po południu i było około 50 stopni. Celsjusza! Gdybyśmy były same z Wuuu kierowane kobiecym rozsądkiem (i lenistwem) pewnie wysiadłybyśmy ze dwa czy trzy razy z klimatyzowanego samochodu żeby pooglądać widoki i wio dalej. Ale, ale! Nie ma tak dobrze kiedy zabierasz ze sobą nowo poznanego kolegę, który rok służył w armii w Kuwejcie. Upał był mu niestraszny, więc siłą (perswazji) wyciągnął nas na szlak.
 Było... sucho.
 I słono...
 ...i wszędzie stały takie oto przecudnej urody znaki informujące, że najprawdopodobniej wkrótce umrzesz z przegrzania i zeżrą cię sępy.
 Prawie jak na plaży!
 Wydmy nawet były.
 Tylko wody za cholerę.
Na terenie większości parku nie ma wyznaczonych szklaków. Jest tylko wielka odsłonięta przestrzeń pustyni. Przewodniki mówią żeby wybrać sobie jakiś punkt odniesienia, na przykład kanion, i zwyczajnie iść wzdłuż niego... aż się zmęczysz.
Czyli w moim przypadku szybko. W takiej temperaturze woda którą zabraliśmy ze sobą w butelkach była dosłownie gorąca. Po dwóch godzinach marzyłam żeby stamtąd uciec.
Ale trzeba przyznać, że widoki były imponujące. Bezlitosna surowość natury. Groźna i nieskora do współpracy Matka Ziemia i Brat Słońce, które w kilka godzin mogą zgnieść cię jak małego robaczka. A raczej usmażyć jak naleśnik...
To jeden z nielicznych wyznaczonych tam szlaków. Przejście całego zajmuje zaledwie około dwudziestu minut, ale to i tak wyczyn kiedy czujesz się jak popcorn w mikrofali.
W tej słonej suchej trawie coś jednak żyło i śledziło nas całą drogę przebiegając w tę i z powrotem pod drewnianym podestem...
Wyjechaliśmy z tej świątyni śmierci prawie przed samym zachodem słońca (uświadomiwszy wcześniej koledze-macho, że po zmroku robi się zimno i może warto jednak zawrócić zanim dojdziemy do końca tego pięknego wszędzie tak samo wyglądającego kanionu...)
Przystanek drugi - Miasto Grzechu. No... nie przesadzajmy. Raczej miasto rozrywki, hazardu i wszechobecnych pool parties. Jakoś w końcu trzeba przeżyć ten upał. Obowiązkowe zdjęcia z Wieżą Eiffela zaliczone. Ciężko zarobione 20$ w kasynie przegrane. Drinki w szklankach wielkości wiaderka wypite.
 Przejażdżka ogromnym diabelskim młynem z widokiem na miasto - checked.
 A w dole oczywiście pool party...


Żeby nie było, że się tylko przyglądałyśmy, my też zrobiłyśmy swoje domowe pool party. Nawiasem mówiąc, polecam podróżowanie z Airbnb. Mieszkaliśmy za pół darmo w ślicznym domu z wielką kuchnią, jadalnią w stylu "grecka uczta" i ratującym życie basenem.
Basen ratował moje dobre samopoczucie, ale niestety nie był w stanie uratować mojego przegrzanego telefonu. Przez wysoką temperaturę mój "fensi ajfoun" odmówił posłuszeństwa. Pierwszy raz w życiu musiałam włożyć telefon do lodówki... (pomogło!)
Wieczorem uderzyłyśmy z Wuuu na Fremont Street, gdzie jest niekończąca się impreza. Na jednej ze scen szalał Elvis ;)
Fremont Street jest zadaszona, a sufit pokrywa ogromny telebim, na którym co kilkadziesiąt minut wyświetlane są muzyczne show. My trafiłyśmy na pokaz z Bon Jovim <3 po którym zaczęła się pod sceną impreza w stylu lat osiemdziesiątych. Nasz mało rozrywkowy kolega zostawił nas tam i... poszedł czytać książkę do McDonald's. No cóż, co kto lubi. My w każdym razie bawiłyśmy się nieziemsko, zostałyśmy bohaterkami kilku amatorskich filmików nagrywanych przez przypadkowych towarzyszy zabawy i prawdopodobnie nieświadomie zostałyśmy również anonimowymi gwiazdami YouTube'a. (Uwaga do moich przyszłych mężów, dzieci i pracodawców: nie było mnie tam, to nie ja, i w ogóle to wszystko prowokacja i fotomontaż.)

A to już dzień następny, czyli Wielki Kanion. Robi wrażenie, prawda? Początkowy plan był taki, żeby jechać od strony zachodniej na słynny Skywalk (chodnik zrobiony ze szkła wysuwający się ze skarpy, dzięki któremu możesz oglądać kanion tuż pod swoimi stopami, "stąpająć w powietrzu".) Atrakcja okazała się jednak stosunkowo droga (trzeba kupić cały pakiet biletów wstępu za 75$.) Ponieważ na lot helikopterem nad kanionem też nie za bardzo było nas stać ;) zdecydowaliśmy się na hiking od strony południowej. Wyruszyliśmy z bardzo przyjemnego schroniska na jeden ze szlaków, który prowadzi górą wzdłuż kanionu. Widoki były... och, ach, no sama nie wiem jak to opisać. Cudowne. Nieziemskie. Zapierające dech w piersiach. I co najważniejsze, nie było już tak koszmarni gorąco. Szliśmy prawie cały dzień, aż do zmroku. Świetne jest to, że mogliśmy iść tylko w jedną stronę, najdalej jak się da, bo na całej długości szlaku są przystanki, więc w każdym momencie można złapać autobus powrotny do schroniska.

W pewnym momencie wędrówki znaleźliśmy sobie dogodne miejsce żeby usiąść, zrobić przerwę i nacieszyć się widokiem. Usiedliśmy na kamieniu, otworzyliśmy (ciepłe już niestety) wino i...

...
...
...

...nagle nasz nieustraszony kolega-macho zerwał się na równe nogi i zaczął uciekać w stronę szlaku krzycząc do nas: RUUUUN GIRLS! RUUUUUUUN!!!

Poczułam się trochę jak Forrest Gump. Popatrzyłam na Wuu ze zdziwieniem, zebrałyśmy szybko nasze rzeczy i dalejże gonić przerażonego wojaka z Kuwejtu. Okazało się, że to co go tak bardzo przestraszyło to tzw. tarantula hawk. Niewinnie wyglądający, przypominający chrząszcza insekt o pomarańczowych skrzydełkach, który swoim siedmiomilimetrowym żądłem zabija tarantule i składa w nich jaja. Użądlenie tej małej bestyjki klasyfikowane jest jako drugie pod względem bolesności użądlenie na świecie (pierwsze miejsce należy do tzw. mrówki pociskowej.) W praktyce wygląda to podobno tak, że leżysz na ziemi przez kilka minut, tarzając się z bólu i drąc wniebogłosy. Na szczęście nie mieliśmy okazji tego sprawdzić...

Śmiejąc się po cichu z naszego wystraszonego towarzysza (a w głębi ducha dziękując za to, że nic nas tam po drodze nie użądliło i nie zeżarło) strzeliłyśmy jeszcze kilka pamiątkowych fotek i... w drogę. Vacation was almost over. Czekała nas już tylko upojna noc w przydrożnym motelu i... 12 godzin jazdy z powrotem.


Piękna jak zawsze Wuuu...


I taki mały chomik nad taaaaaaką wieeeeelką dziuuurą w ziemi.


I promise I'll be back!