Translate blog

piątek, 10 lipca 2015

Podróż w dół mapy

Rzeki herbaty upłynęły od ostatniego wpisu. I to herbaty gorącej, bo zaprawdę powiadam wam, lato w północnej Californii nie jest tak bajkowe jak można sobie wyobrażać. Co prawda u mnie w Marin temperatura całkiem niezła, co skłania mnie do spędzania większej części mojego wolnego czasu w ogródku, ale odwiedzając Wuu w San Francisco w każdy weekend przeklinam jednakowo siarczyście, że nie zabrałam rajstop. I płaszcza. I szalika. No dobra, szalik nie jest konieczny, chyba że mieszka się przy West Portal... Choćby w całym San Francisco słońce grzało jak oszalałe, a ludzie w downtown paradowali w szortach, ilekroć wysiadam na West Portal wita mnie deszcz, mgła i stuprocentowe zachmurzenie. Niedawno wracałyśmy z klubu Uberem (taka tania taksówka). Było już całkiem ciemno i kiedy kierowca wjechał na ulicę gdzie mieszka Wuu, przykryła nas mgła gęsta i biała jak mleko. Światła samochodu rozpraszające się w tej mgle wyglądały dość mrocznie. Kierowca obejrzał się na nas, zaśmiał się nerwowo i napomknął, że teraz spodziewa się że za chwilę z tego mglistego mroku wyłoni się wprost przed maskę mała blada dziewczynka w białej sukience. Jeśli kiedykolwiek oglądaliście jakikolwiek horror, wiecie co miał na myśli. Brrr. Welcome to San Francisco...

Dwa tygodnie temu dostałam urlop, bo hostka zabrała dzieci do Bostonu. Myślałam o Vancouver, ale ostatecznie zdecydowałyśmy się z Wuu na road trip: Dolina Śmierci -> Las Vegas -> Grand Canyon. Ponieważ jednak ostatnim razem obiecałam kilka słów na temat wycieczki do Los Angeles, wspomnienia z urlopu zostawimy sobie na deser. Co za dużo to niezdrowo.

Tak, na tym zdjęciu mam pietruszkę na zębie.

Nasz bogate doświadczenie życiowe podpowiada nam, że w podróży dobre towarzystwo to podstawa. Tym razem ekipa byłą strzałem w dziesiątkę. Oprócz ociekającej sarkazmem GieeS (uwielbiam Cię!) i wiecznie głodnej Wuu (która nawet na powyższym zdjęciu coś wpiernicza) dołączyła do nas Aaa, mistrzyni stand-upu... zwłaszcza na siedząco. Serio, nie potrzebowałyśmy nawet radia w samochodzie, bo ruda rozbawiłaby wszystkich, wliczając w to stado śmiertelnie znudzonych lam, gdyby tylko mogły zrozumieć język polski. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto miałby taki flow...

Wypożyczyłyśmy samochód na lotnisku w San Jose i... w drogę. Miałyśmy tylko dwa dni i ponad 600 km do przejechania w jedną stronę. Dlatego skupiłyśmy się na tym, co można zobaczyć po drodze, a takie całodniowe atrakcje jak Disneyland czy Universal Studios zostawiłyśmy sobie na inną okazję. Wybrałyśmy trasę słynną kalifornijską "jedynką" (U.S. Route 1), bo zapewniała lepsze widoki i ciekawsze miejsca po drodze.

Przystanek 1 - Cambria
Małe nadmorskie miasteczko w hrabstwie San Luis Obispo. Tam pojechałyśmy obejrzeć Nitt Witt Ridge, czyli dom o powierzchni ponad 8000 metrów kwadratowych wybudowany na przestrzeni 50 lat przez artystę Arthura Harolda Beala wyłącznie przy użyciu prostych narzędzi, z odpadów i zużytych materiałów. "Dom ze śmieci" skonstruowany został w dużej części między innymi z puszek po piwie, części samochodowych czy... bębnów od pralki. Można go zwiedzać również od środka, ale należy wcześniej umówić się z obecnymi właścicielami tej "rezydencji". 





Samochodowe selfie z "dzióbkiem", czyli tak oto postępuje nasze mentalne zacofanie...
 Przystanek 2 - Morro Bay
- Gdzie jesteśmy?
- Czekaj, sprawdzę na mapie... yyyy... w jakimś Morro Bay.
- A co tu można zobaczyć?
- Nie mam pojęcia, ale chcę lody...
- A! No to parkujemy.

Znalazłyśmy nie tylko lody, ale cudowną kafejkę gdzie można było dostać domowe gofry z mrożonym jogurtem i... darmową kawę.  Rozbiła je dla nas przesympatyczna starsza pani, która była tak zachwycona naszym entuzjazmem do jedzenia, że nawet zaproponowała że zrobi nam zdjęcie. Miejsce nazywało się Grandma's Frozen Yogurt & Waffle Shop at "The Gathering Place". Polecam!


Wyglądają jak z plastiku, ale przysięgam że były bosssskieee...
Ach, jakie my piękne...


Nie było spienionego mleka, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby...

Giee zawsze taka kulturalna.

Gdzie my, tam i impreza. Tak się złożyło, że przypadkiem w Morro Bay akurat odbywał się zjazd miłośników takich oto cudeniek. Nie zaszkodziło obejrzeć, więc przespacerowałyśmy się główną ulicą z nadzieją na przejażdżkę, ale nikt nie był chętny zaprosić nas do środka. No trudno.





Przystanek 3 - San Luis Obispo, downtown
Był tylko jeden powód żeby się tam zatrzymać. GUMA.
...
...
...
...nie, nie złapałyśmy gumy. Nie jestem z resztą pewna czy któraś z nas umiałaby zmienić oponę. Ja na pewno nie. O co więc chodzi? No jak to, przecież to oczywiste że o gumę do żucia. I bynajmniej żadna z nas nie zapragnęła nagle odświeżyć sobie oddechu po długiej podróży i gofrach. Naszym celem podróżniczym była ściana budynku w downtown pokryta niezliczoną ilością absolutnie obrzydliwych, przeżutych gum. Zapytacie co to za atrakcja? No cóż drodzy Państwo, Ameryka! A czego się spodziewaliście, Partenonu?

Mina Wuu wyraża wszystko... 
...ale i tak nasza droga koleżanka nie omieszkała dołożyć swojego wkładu do tego zachwycającego wytworu kultury.

Cheese!
Przystanek 4 - Murale w Lompoc
Sobotnie popołudnie spędziłyśmy snując się po tym małym, wybitnie opustoszałym miasteczku. Źródłem naszego zainteresowania były słynne historyczne murale, których w downtown jest ponad trzydzieści. Obrazują różne mniej lub bardziej ważne wydarzenia z dziejów tej niezbyt szczerze mówiąc atrakcyjnej mieściny. Co roku na którejś ze ścian śródmieścia domalowywana jest jedna scena.

Halo? Czy oprócz nas są tu jacyś ludzie?

Co ta pani zamierza zrobić temu panu?!
Kobiety! Opanujcie się...
I wtedy Aaaa zaczęła śpiewać "Bożę coś Polskę", a ja dziękowałam niebiosom, że nikogo tam nie ma. 

Przystanek 5 - Santa Barbara
Do Los Angeles coraz bliżej. Santa Barbara słynie z pięknej plaży i... setek butików. Na to jednak nie było czasu. Z resztą, kto by myślał o zakupach, kiedy w pobliżu cztery głodne niewiasty zwęszyły jedzenie!



Przystanek 6 - LOS ANGELES!!!
Do LA do jechałyśmy w sobotę wieczorem i od razu zaczęłyśmy żałować, że nie zarezerwowałyśmy hostelu wcześniej. Wszystkie względnie atrakcyjne cenowo miejsca były oczywiście zajęte i spędziłyśmy dobrą godziną obdzwaniając wszystkie możliwe motele w promieniu dwudziestu mil. Oczywiście zamiast iść do najbliższego Starbucksa uparłyśmy się żeby siedzieć w zaparkowanym w samym sercu downtown samochodzie. Zastrzegam, też byście nie wysiedli. Ta część miasta zamienia się nocą w prawdziwe pole namiotowe. Obozowisko bezdomnych, narkomanów, chorych psychicznie i innych "zwyczajnych" dziwaków. Pomijając kwestie bezpieczeństwa osobistego, za żadne skarby nie chciałyśmy zostawiać tam wypożyczonego auta. Po obdzwonieniu przynajmniej piętnastu miejsc w końcu znalazłyśmy coś na co względnie nas było stać i ruszyłyśmy zdobywać Mekkę zwaną łóżkiem.


W niedzielę od rana hiking w Hollywood, żeby sfotografować słynny znak. Szlak nie był wymagający. Ot, zwykły spacer, około 30 minut w obie strony. Było gorąco, więc założyłyśmy długie letnie sukienki i klapki. Mijający nas ludzie wyglądali jednak jakby bardziej od "bycia fit" interesowało ich "jak ubrać się fit". Jeden wyjątkowo dowcipny typ zapytał nas nawet, czy tam na górze odprawiają dzisiaj jakąś mszę, bo wystroiłyśmy się jak do kościoła. No tak, tyle że u nas do kościoła w niedzielę większość ludzi chodzi pieszo, dla zdrowia. Amerykanie nawet na drugą stronę ulicy jadą samochodem, nic więc dziwnego że trzydziestominutowy spacer wymaga tutaj według niektórych specjalistycznego sprzętu i butów do biegania...

Po tej uroczej przebieżce i cudownym śniadaniu w pobliskiej piekarni pojechałyśmy zobaczyć słynną Walk of Fame. Głowy z wrażenia nie urywa, ale przynajmniej sfotografowałam gwiazdę Johnego Deppa (cóż za emocje...) i włożyłam łapy w odciski Morgana Freemana. Wuu wpadła przypadkiem w objęcia jednego z piętnastu kręcących się w pobliżu Spidermanów, ale nie ściągnął maski, więc w dalszym ciągu nie wiemy czy był wystarczająco przystojny.  Przed samym wyjazdem pojechałyśmy jeszcze na Beverly Hills. Miałyśmy ze sobą mapę, która w założeniach miała nam pokazać gdzie mieszkają "najjaśniejsze z gwiazd". Z mapą czy bez, i tak ostatecznie się zgubiłyśmy krążąc pomiędzy domami domniemanych celebrytów, ukrytych w 90 procentach przed ciekawskim okiem turysty za trzymetrowym płotem.







W drodze powrotnej przypomniało nam się jeszcze, że nie byłyśmy na plaży, więc zrobiłyśmy szybki przystanek w Santa Monica i... wskoczyłyśmy do oceanu. Scena rodem ze "Słonecznego patrolu"...


Wuu suszy pachy...

















































Więcej grzechów popełnionych w Mieście Aniołów nie pamiętam, a nawet jeśli pamiętam to i tak Wam nie powiem. "What happens in LA, stays in LA..." A nie, zaraz... czy to powiedzenie nie odnosiło się czasem do Vegas? No to o Vegas będzie następnym razem. Ciao! 

6 komentarzy:

  1. hahah uśmiałam się czytając twój post! Widzę że miałyście mnóstwo zabawy! I dokładnie dobre towarzystwo to podstawa! :)
    Mieszkasz w San Jose?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, mieszkam w San Rafael. Ale GieeS mieszka blisko San Jose i ruszałyśmy od niej.

      Usuń
  2. Dzisiaj sie cieplo zrobilo w SF :D Super roadtrip ja w sierpniu jade podovny do Teksasu!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak miło znów poczytać Twoją relację z pobytu w Wielkim Świecie ;D również się uśmiałam czytając tego posta. Pozdrawiam cieplutko :* buziaki

    OdpowiedzUsuń
  4. super udany wypad :) oby więcej takich chwil :) pozdrawiam :)

    www.paulaintheusa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń