Translate blog

poniedziałek, 2 marca 2015

Culture shock?

Podobno zdarza się to wielu au pair. U mnie trwa już drugi tydzień. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale przynajmniej odbywa się świadomie. O czym mówię? O tak zwanym szoku kulturowym. Nazwa nie do końca wyjaśnia o co chodzi. Bo USA to nie jest jakiś bardzo egzotyczny kraj, i nie chodzi tu o zwykłe zdziwienie panującymi tu obyczajami. Ale po ponad dwóch miesiącach z moją rodziną oprócz jasnych stron zaczynam też widzieć minusy. I czasem te minusy wydają się być może większe niż są w rzeczywistości.

Zacznijmy od tego, że... nie lubię tego domu. Tych wiecznie pustych czterech ścian w których mieszkam. Jestem zwierzę społeczne i lubię jak ktoś się kręci po mieszkaniu. Przynajmniej czasem. Ale moje host dzieci dużą część tygodnia spędzają u ojca, a wtedy E.L. najczęściej nocuje poza domem. Rezultat jest taki, że przez około 3-4 dni w tygodniu jestem tutaj sama. A dom jest ciemny, zimny (na dworze upał a ja tu siedzę w swetrze i pod kocem) i cisza jak makiem zasiał. Przez pierwsze kilka godzin odpoczywam, a potem zaczynam wariować. Kiedy mogę to wychodzę, ale nie ukrywam, że chciałabym nie musieć jechać wieczorem dwadzieścia minut samochodem żeby spotkać człowieka. Zwłaszcza że po całym dniu robienia za szofera nie mogę już patrzeć na moją "złotą strzałę"...

Tak, wiem. Jestem szczęściarą, że mam samochód. Muszę to doceniać. Bla, bla, bla... Wszystko to prawda, ale nic nie poradzę, że jeździć autem nie lubię. Kocham tramwaje, życie w mieście gdzie wszędzie blisko i odgłosy życia społecznego za oknem. A tu tylko szopy w ogródku robią hałas...

Po dwóch miesiącach tutaj zorientowałam się też, że wszystkie moje znajome to Polki. Poznałam oczywiście kilka operek z innych krajów, ale kiedy mam wybór z kim spotkać się wieczorem to jakoś podświadomie wybieram kogoś z kim można porozmawiać po polsku. Mam nieodparte wrażenie, że mój angielski zamiast coraz lepszy jest coraz gorszy i po całym dniu słuchania paplania moich małych kinder tranzystorów mam ochotę usłyszeć kilka słów w swoim ojczystym języku. No cóż... na dłuższą metę nie ma to najmniejszego sensu, bo w końcu przyjechałam tu szkolić swój English, a trudno to zrobić unikając rozmów z nie-Polakami. Mam jednak nadzieję, że jakoś tę niechęć przeczekam i zacznę socjalizować się z obywatelami całego świata ;)

Na razie duuużo śpię i... dużo narzekam. Ale w wolne dni robię sporo żeby się wyluzować i nacieszyć Californią. Za tydzień planujemy z GieeS wyjazd do Big Sur. Podobno jest pięknie :) A teraz kilka fotek z ostatnich dwóch tygodni, żebyście sobie nie pomyśleli, że tylko leżę w domu, oglądam telenowele i płaczę w poduszkę :P Enjoy...

Happy Valentines Day! Kupiłam moim małym potworkom dwie walentynkowe żabki <3 Siedzą sobie teraz grzecznie na ich łóżkach. Skittlesy zniknęły błyskawicznie! A o mnie też Święty Walenty nie zapomniał. Dostałam genialne czekoladki i kartkę od hostki.

Tak poprawiam sobie nastrój... Naleśniki z masłem, syropem klonowym i świeżymi truskawkami... I KAWA!

W poprzedni weekend byłyśmy z Jot. i A.N. w ogrodzie japońskim w San Francisco.

Jest ładny, ale mały - głowy z wrażenia nie urywa...

W stawie pływały karpie, ale nie złowiłyśmy żadnego na obiad.

Słońce przygrzewało ostro, aż trudno uwierzyć że to luty.



Stay on path! Jeszcze "tylko" dziewięć miesięcy... :P

Drzewko szczęścia?

Ceny w tym sklepie powalały... Ale wyroby śliczne!

I nawet pandy uśmiechały się do nas z kubeczków!

A to wymaga większego komentarza! Zawędrowałyśmy z dziewczynami do polskiego sklepu w San Francisco. Prowadzi go starszy pan, który wyemigrował do USA w latach siedemdziesiątych. Na miejscu można było kupić kiszonki, koncentrat do barszczu, czekoladę z Wawela, krówki, trochę polskich czasopism i wszystko co najbardziej się z Polską kojarzy. Można też było zjeść świeżutki bigosik, który oto widzicie na zdjęciu ;) Kupiłam sobie tam herbatę z dzikiej róży, budyń czekoladowy (amerykańce takiego nie mają), wielką truskawkową czekoladę i genialną kiełbasę!

Zdrowie! A to już kolejny weekend z Wuu, która szczęśliwie wróciła z wyprawy do Vancoover. Tęskniłam <3

Byłyśmy w greckiej knajpie Orexis, bo moje wspomnienia kulinarne z Grecji były piękne i jeszcze żywe... (tu przystawka, carpaccio z jagnięciny)

Wuuu wybrała bezpiecznie - pizzę i frytki :D

I to był dobry wybór, bo w mojej sałatce smaczna okazała się tylko ośmiornica. Reszta była ooo-krop-naaa...

Więc zazdrościłam Wuuu pizzy, bo restauracja dla mnie była wielkim rozczarowaniem. Grecjo - wróć!!!

A to już niedziela i ogród botaniczny. Było co oglądać, bo faktycznie roślinki z całego świata, ale i tak większość czasu przeleżałyśmy tam na trawie grzejąc się w słońcu :P

Teraz jest czas, kiedy kwitną rododendrony...

Zmusiłam ją do powąchania tego kwiatka, bo to ładnie na zdjęciu wygląda :P

"Różo, różo, nasz jest świat - zostaniemy wciąż młode" :)


Były rośliny z Ameryki Południowej, Australii, Nowej Zelandii...

Eukaliptusy, morele i krzewy cynamonowe.

I dużo, duuuużo słońca!

Kręte ścieżki...

...i uwaga, tak zwane Christmas Tree z Nowej Zelandii (na zdjęciu) Nie przypomina naszej "choinki"...

Czy nie bajecznie...?