Translate blog

środa, 11 lutego 2015

Dzień z życia au pair


Dzisiaj konkretnie i na temat. Chcę napisać o tym, jak wygląda mój zwykły dzień pracy, w slangu operek zwany po prostu "schedule". Zgodnie z umową powinnam pracować nie dłużej niż 10 godzin dziennie i nie więcej niż 45 godzin w tygodniu. Szczerze przyznam, że do 45 godzin nawet się w ciągu tygodnia nie zbliżam i chwalę za to niebiosa! Po całym popołudniu spędzonym w samochodzie z dwoma potworkami, które nadają jak małe tranzystory, głowa i tak mi pęka i zasypiam po trzech minutach od wejścia do łóżka, przygnieciona laptopem i wiecznie niedokończoną książką, z niedopitą butelką cydru lub kubkiem herbaty, w pół zdania wystukanego w ostatnią chwilę przytomności na komunikatorze...

3:00 rano - pobudka pierwsza. Odzyskuję świadomość, poskładana na łóżku w niewygodnej pozycji. Zamykam laptopa, zrzucam z siebie tony niedoczytanej literatury i sięgam po zimną już herbatę (fuj!) Piję kilka łyków z żalu, że muszę znów wylać trzy czwarte kubka tego cytrynowo-imbirowego cuda. Gaszę rozgrzaną do czerwoności nocną lampkę i... zapadam w niebyt.

6:00 rano - pobudka druga. Dźwięk budzika zawsze zdumiewa mnie tak samo. Z niedowierzaniem stwierdzam, że pora wstać. Odnotowuję nagły spadek motywacji do podtrzymywania funkcji życiowych i rezygnuję z przeglądu garderoby i makijażu. Ustawiam drzemkę.

6:10 rano - pobudka trzecia. Przestawiam budzik.

6:25 rano - pobudka czwarta. Wyskakuję z łóżka minutę przed tym zanim znów usłyszę ten irytujący, wwiercający się w mózg dźwięk iPhona. Mamrocząc pod nosem najprostszą znaną modlitwę próbuję jednocześnie założyć spodnie, znaleźć czyste skarpetki (znowu nie zrobiłam sobie prania?) i nie potknąć się przy tym o stos nieposkładanych ubrań, które już drugi tydzień wędrują po całym pokoju, wyjęte z suszarki w postaci kłębka przypominającego poskręcane jelita. (Kiedy potrzebuję usiąść na krześle, przekładam stos na łóżko. Kiedy na łóżku - przekładam na krzesło...) Wybieram koszulę i sweter. Przeglądam się w lustrze. Grymas na twarzy. Ta elegancka koszula nie pasuje do adidasów. Bez sensu. Zdejmuję koszulę. Zakładam dres...

Mityczna wędrująca kupa, ostatni krzyk mody jeśli chodzi o wystrój wnętrz...
6:43 rano - próbuję jednocześnie uczesać się i umyć zęby. Czy jeśli otworzę drzwi do łazienki to liczy się jakbym była już w pracy..?

6:44 rano - może jednak zdążę chociaż nałożyć tusz do rzęs...

6:45 rano - dudnienie na schodach. m.ł.o.d.y w pełnym rynsztunku staje pod drzwiami łazienki krzycząc "OLGAAAA!!! I'm reeeAAAdyyy!!!". Koniec malowania. Mój host dzieciak po raz kolejny mnie zawstydza, a ja jak co rano obiecuję sobie, że następnym razem na pewno wstanę wcześniej. Uśmiecham się do siebie. Dzień dobry!

W założeniach pobudka dzieciaków jest o 7:00, ale w większości przypadków wstają same dużo wcześniej. m.ł.o.d.y. życzy sobie ostatnio żeby budzić go o 6:50, bo chce być gotowy przed siódmą. Sam się ubiera, czesze i myje zęby. m.a.ł.a. nawet jeśli wstanie wcześniej i tak schodzi do mnie na dół dopiero koło siódmej. Czasem jest już ubrana, czasem nie. Nieraz potrzebuje pomocy przy wyborze ubrań lub czesaniu włosów, ale zazwyczaj chce zrobić wszystko sama. Śniadanie mój dziewięciolatek przygotowuje sobie samodzielnie, a w tym czasie ja pakuję lunch boxy. Dla m.a.ł.e.j. zupa w termosie, dla m.ł.o.d.e.g.o. chicken nuggets. Wszystko gotowe, półprodukty. Trochę mi się serce kraje jak wlewam tę zupę z puszki, ale skoro hostce to pasuje, nie proponuję że ugotuję od podstaw. I bez tego mam sporo zajęć. Do tego dołączam snack, na który składają się świeży owoc, świeże warzywo i jakieś mięso, zwykle plasterek wędliny. Wszystko w oddzielnych pudełeczkach. Pakuję to wszystko do plecaków, robię śniadanie dla m.a.ł.e.j. i ok. 7:50 zawożę moje potworki do szkoły. Oboje zaczynają o 8:30, ale chodzą do dwóch różnych szkół, więc wychodzimy trochę wcześniej żeby zdążyć. Jeśli m.a.ł.a. ma w szkole tzw. assembly, czyli ogłoszenia połączone czasem z jakąś akademią lub przedstawieniem, zwykle zostaję żeby posłuchać. To świetna szkoła, dużo się tam dzieje. Około 9:30 jestem z powrotem w domu, sprzątam sajgon w kuchni i... robię kawę. Teraz dopiero zaczynam układać w głowie, co jeszcze dziś zrobię. Zaczynam dzień od przerwy. To dobry początek...

Jeśli nie wiesz od czego zacząć, zacznij od kawy...
cdn...

wtorek, 10 lutego 2015

Fura, skóra i... awantura.

Stało się. Dosięgła mnie moja karma. Ziściły się najgorsze przedwyjazdowe obawy i przewidywania. Porysowałam samochód... Że niby nic takiego, hm? Dobra, porysowałam samochód dwa razy. Mało..? No to uwaga, porysowałam samochód DWA razy w TYM SAMYM tygodniu. Swój, i przy okazji cudzy. Domyślacie się pewnie, że E.L. nie była zachwycona. No dobra, była super wściekła... Mówiłam jej, że przed przyjazdem uprzedzałam jakim jestem kierowcą i obiecałam, że będę się starać, ale nie daję gwarancji jak będzie. Argument chyba nie dotarł, i wcale się nie dziwię, bo auto ma przerysowane wzdłuż całe drzwi i przód pod zderzakiem.

Jak to się stało? Za pierwszym razem najzwyczajniej w świecie przywaliłam w krawężnik podczas parkowania. Oczywiście nie był to zwykły krawężnik, na który można przypadkiem wjechać, a potem samochód najwyżej z niego spadnie. Ja musiałam uderzyć w MEGA wysoki krawężnik! MUR CHIŃSKI pośród krawężników!!! Przyznałam się od razu tego samego dnia wieczorem, ale za pierwszym razem E. L. nie bardzo się przejęła. Powiedziała tylko, żebym uważała, bo po trzech wypadkach, które miała w ubiegłym roku poprzednia operka, koszty ubezpieczenia są już dość wysokie. A potem pobiegła na randkę i tyle ją widziałam ;)

Wszystko byłoby o.k. gdyby nie to, że kilka dni później pojechałam na zakupy do Trader Joe i postanowiłam zaparkować pod sklepem prostopadle, pomiędzy dwoma wielkimi vanami. No dobra... Nie umiem zaparkować prostopadle, równo pomiędzy liniami, nawet na całkowicie pustym parkingu, po dziesięciu poprawkach, więc nie wiem skąd przyszło mi do mojego pustego łba wciskać się między te cholerne prawie-tak-wielkie-jak-ciężarówki-wypasione-fury-prosto-z-salonu... Nie wiem, jak robi to cała reszta świata, ale ja nie jestem gołębiem albo jaszczurką i potrafię patrzeć na raz tylko w jedną stronę. Więc patrzyłam w lewo. Uderzyłam z prawej... (logiczne, nie?) Właścicielka była w środku i nawet nie była zła tylko tak jakby lekko... zdziwiona.

Oczywiście od razu skontaktowała się z moim ubezpieczycielem, a ja z hostką. Na początku zapytała, czy nic mi nie jest (miło!) i czy samochód nadaje się do jazdy (no raczej drzwi nie odpadły z powodu tej rysy...). Kazała mi wysłać zdjęcia obu samochodów i nie rozmawiać z właścicielką o tym czyja to była wina. I to by było na tyle. Do wieczora... Myślałam, że machnie ręką i najwyżej każe mi zapłacić za szkodę, ale chyba trochę przeceniłam jej wspaniałomyślność. Rozmowa była krótka i rzeczowa. Rematch. Nie, nie dlatego że źle się zajmuję dziećmi i nie jest zadowolona z mojej pracy. Po prostu nie stać ją na płacenie za moje stłuczki, a - wierzcie mi - naprawa samochodu jest tu ZARĄBIŚCIE kosztowna. Za głupie suszenie podłogi w aucie po ulewie zapłaciła ostatnio 300 czy 400$.

Tak więc E.L. dała mi dwa dni na przemyślenie czy chcę szukać nowej rodziny czy wracać do Polski i jutro dajemy znać mojej Area Director, co się stało. Żegnaj San Rafael, koniec sielanki... :(

Alcatraz. Tu trafiają źli kierowcy i... paskudne kłamczuchy ;)
No dobra. Wszystkim znajomym, którzy wiedzą jak jeżdżę i w myślach kilka razy zdążyli już powtórzyć "Yes! I knew that!" mówię teraz - bujajcie się zazdrośnicy :P Tak, porysowałam auto. Tak, zrobiłam to dwa razy w ciągu tygodnia. Tak, drzwi są do naprawy. I nie, nie umiem parkować :P Ale nie zamierzam tak szybko żegnać się z Californią... Nie było żadnej wielkiej rozmowy ani tym bardziej awantury. Moja nieoceniona E.L. powiedziała tylko, że cieszy się, że nic mi nie jest i zapytała: "Chcesz może żeby wykupić Ci lekcje parkowania?". Tyle. Tak więc zasuwam dalej swoją "złotą szczałą" po amerykańskich ulicach, czasem ktoś na mnie zatrąbi, czasem ja mam ochotę rozwalić klakson, kiedy blondyna przede mną parkuje na pasie do skrętu w prawo, ale generalnie ŻYJĘ, jestem cała i z motoryzacją za pan brat. Koniec historii. Dopijam kawę i wracam do rzeczywistości pozawirtualnej.

P.S. Gie eS, ty możesz kłamać, to ja też! :P (patrz. przedostatni post na jej blogu, link na prawym marginesie strony)

sobota, 7 lutego 2015

Snack idea - chlebek bananowy

Zdjęcie stąd. Wersja z orzechami. Fotka mojego wypieku w poprzednim poście.
Wedle życzenia Lolly, dzisiaj przepis na chlebek bananowy. Nazwa tego cuda jest nieco myląca, bo biorąc pod uwagę składniki jest to raczej niezbyt słodkie ciasto. Ale spokojnie możne je kroić w kromeczki, posmarować masłem (zwykłym, orzechowym, słonecznikowym...) czy np. serkiem homogenizowanym. Ja bardzo lubię z grubą warstwą solonego masła. Tak, wiem - kalorie...

Składniki (w nawiasach oryginalne amerykańskie miary i składniki):
- 210 gram mąki (1 1/2 cups),
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia,
- 3/4 łyżeczki soli,
- 3/4 łyżeczki cynamonu,
- 3-4 bardzo dojrzałe, najlepiej mocno sczerniałe banany,
- 113 gram masła, roztopionego i wystudzonego (1/2 cup unsalted butter),
- 150 gram brązowego cukru,
- 2 jajka,
- kilka kropel olejku waniliowego (lub łyżeczka vanila extract)

Piekarnik rozgrzewamy do 350 ºF (180 ºC). Formę o wymiarach 8 1/2 x 4 1/2- x 2 1/2 inches (20 x 10 x 5 cm) smarujemy tłuszczem. W dużym naczyniu mieszamy suche składniki: mąkę, proszek do pieczenia, sól i cynamon. Odstawiamy na bok. W nieco mniejszej misce rozgniatamy obrane banany na jednolitą masę. Najlepiej zrobić to za pomocą widelca. Banany muszą być bardzo miękkie. Jeśli są jeszcze zielone lub jasnożółte, chlebek nie będzie miał odpowiedniego smaku i konsystencji. Do bananowej masy dodajemy rozpuszczone masło, cukier, jajka i olejek waniliowy. Mieszamy aż składniki się połączą. Masa nie będzie całkowicie jednolita, ale lepiej żeby kawałeczki bananów nie były zbyt duże. Do masy powoli dodajemy mieszankę suchych składników i łączymy za pomocą szpatułki. Całość wlewamy do przygotowanej wcześniej formy i pieczemy ok. 75 minut. 

Moje host dzieci zasadniczo nie mogą jeść rzeczy, które zawierają dużo cukru i tłuszczu, ale przymknęłam oko i zabrałam im po kawałku jako przekąskę do szkoły. Najpierw były sceptyczne, ale po wsunięciu swoich kawałków pytały czy mam jeszcze, a m.a.ł.a. nawet wyłudziła ode mnie pół mojej porcji ;) Czego się nie robi dla tego uśmiechniętego ryjka...

10 powodów dla których kocham życie nad San Francisco Bay


1. SŁOŃCE, duuużo słońca! Jest luty, a na dworze przyjemne osiemnaście stopni. W San Francisco zawsze o kilka stopni więcej niż w San Rafael (teraz, latem będzie na odwrót). Nie pamiętam kiedy ostatnio padało, a przecież to nie najbardziej suchy miesiąc w tym regionie. Nie posiadam parasola i nie przeklinam pod nosem moknąc w oczekiwaniu na autobus (bo przecież Jarek Kret obiecywał, że dziś będzie Sahara, nie Niagara!) I wcale nie z powodu ulewy nie jeżdżę to autobusem. Po prostu do najbliższego przystanku trzeba drałować 40 minut na nogach...

2. NATURA FULL SERWIS, czyli pakiet dla niezdecydowanych. Wycieczka w góry? Proszę bardzo, szlak zaczyna się 5 minut od domu. No dobra, nie wszyscy tu mieszkają na końcu ulicy przed parkiem stanowym. Ale JA mieszkam. Za leniwi na hiking? Co powiecie na spacer nad oceanem? Tylko w razie tsunami pamiętajcie żeby uciekać wgłąb lądu. Widok nie jest tego wart... Wszyscy tu chodzą, biegają, pedałują, żeglują i co tam jeszcze tylko można wymyślić. W końcu jakoś trzeba spalić te wszystkie pancakesy i burgery. Jest zielono i bajecznie i trzeba mocno uważać żeby się gdzieś nie zagapić jadąc samochodem, bo podejrzewam że wrażliwość estetyczna jest jedną z głównych przyczyn wypadków drogowych w Marin Bay...


3. NIKT NIE JEST STĄD a wszyscy są u siebie. Na ulicy setki Latynosów, Japończyków, Filipińczyków, Afroamerykanów. Nigdy nie wiesz, czy przechodząca obok Ciebie dziewczyna o azjatyckich rysach to jeszcze Japonka czy już Amerykanka japońskiego pochodzenia. Prawie każdy mówi z innym akcentem, dzięki czemu nie wyróżniasz się szczególnie rozmawiając z "lokalsami". Nie czujesz się imigrantem. Prawie wszyscy to imigranci. Jeśli nie w obecnym pokoleniu to w poprzednim, lub jeszcze wcześniej... Kiedyś byłam na mszy w parafii św. Patryka w San Francisco i na kazaniu ksiądz zapytał, kto ze zgromadzonych nie urodził się na terenie USA. Większość stanowili ludzie ze wszystkich kontynentów... poza Ameryką Północną. Ksiądz urodzony w Stanach, ale z pochodzenia Irlandczyk. Ameryka to ojczyzna przybyszów. Welcome!

4. SAN FRANCISCO. To miasto to zupełnie oddzielny powód żeby zamieszkać w Zatoce. Tu zawsze jest co robić, nawet jeśli akurat właśnie nie masz ochoty nic robić. Kreatywne lenistwo to akurat specjalność mieszkańców Bay Area. Nie masz pomysłu jak spędzić sobotnie popołudnie? Co powiesz na Peanut Butter Jelly Time & Banana Costume Dance Party? Staw się w umówione miejsce w przebraniu banana (można wypożyczyć na miejscu) i przynieś ze sobą torbę kanapek z masłem orzechowym do rozdania bezdomnym. Oczywiście podczas wielkiej parady... A jeśli wolisz się zrelaksować, co weekend w Golden Gate Park odbywają się darmowe zajęcia Zumby i Yogi. Dla turystycznych geeków (to ja!) darmowe wycieczki z przewodnikiem po wszystkich możliwych zakątkach miasta. Japantown, Financial District, most Golden Gate... o wszystkim opowiadają szkoleni przez bibliotekę publiczną wolontariusze. A oprócz tego - jak w każdym dużym mieście - teatry, puby, koncerty i znane drużyny sportowe. Ale to, co najtrudniej opisać, to ten specyficzny klimat San Francisco. Miasta, które jest mostem pomiędzy Ameryką i Azją, ojczyzną hippisów i ziemią obiecaną wszystkich możliwych mniejszości... Czy to ostatnie to plus czy minus nie tak łatwo jednoznacznie ocenić.

Po co stawiać na przystanku ławkę, kiedy można krzesła? San Francisco <3
5. Jeśli już o mniejszościach mowa, to panuje tu zasada DZIWNE JEST O.K. Wszystko jedno czy masz tatuaż na czole, czy zamiast golić włosy pod pachą farbujesz je na zielono. Raczej nikt nie obejrzy się za tobą na ulicy z tego powodu. Piszę raczej, bo... ja się czasem oglądam. Niektórzy ludzie naprawdę wyglądają jak przybysze z innej planety. Starsza pani z kredkami we włosach to przypadek zdecydowanie niewielkiego kalibru. Oczywiście większość ludzi jednak mieści się w granicach tak zwanej normalności, chociaż... no właśnie. Szersze są te granice tutaj niż w Polsce. A jeśli już mówimy o kwestiach ubioru, pomimo wewnętrznej walki, podświadomego sprzeciwu i wyrafinowanego gustu, coraz częściej wybieram... dres. AMERYKA.

6. POSITIVE "CHURCHING" EXPERIENCE. Z racji tego, że różnie spędzam niedziele i rzadko jestem ostatnio w domu, odwiedzam różne kościoły. Podobają mi się dwie rzeczy. Niezależnie od tego w jakiej parafii byłam każdy KANTOR (osoba prowadząca śpiew na mszy), podkreślam - kantor - nie organista, potrafił całkiem przyzwoicie śpiewać. Nawiasem mówiąc określenie "organista" nie bardzo pasuje w tym przypadku do osoby grającej, bo w parafiach w których byłam nie używa się organów tylko pianina/fortepianu. W każdym razie ogólny poziom wykonania wychodzi na plus i uszy nie więdną. No i jest jeszcze druga sprawa - ważniejsza. Księża, których tu spotkałam, skupiają się podczas kazania na wyjaśnianiu poprzedzających je czytań. To one są punktem centralnym wypowiedzi. Nie pobożne anegdoty czy twórczość narodowych wieszczów (jak to czasem u nas w Polszy bywa...) Czy tak jest tu wszędzie? Nie wiem, może to tylko moje jednostkowe doświadczenie. Ale jakie pozytywne!

7. LIVE MUSIC, wszędzie i o każdej porze... Kocham muzykę na żywo i jestem w stanie udźwignąć nawet kawałki za którymi nie przepadam, jeśli są grane live. Pobrzdękujące na swoich instrumentach grajki uliczne wywołują natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy, a w San Francisco przy Powell Street czy Market Street spotkać można nawet całe muzykujące bandy. I ogólnie mam tu więcej czasu na słuchanie muzyki - w samochodzie, przy zmywaniu, kiedy robię obiad...


Ukradzione stąd.
8. SUSZARKA. Brzmi głupio? Już wyjaśniam. Chodzi o suszarkę do... prania. Wrzucam ciuszki do pralki, wyjmuję mokre, przekładam do bębna obok i za godzinę wyjmuję suche i cieplutkie. Zero rozwieszania i ściągania, wynoszenia na podwórko i zdejmowania w popłochu przed deszczem. Niby nic, ale kiedy ma się do ogarnięcia dwa wielkie kosze dziecięcych ubranek, które nigdy nie przestają się napełniać, to głupia suszarka pozwala zaoszczędzić kilka godzin pracy. Ot, proza życia...


9. BANANA BREAD!!! Ten zapach rozchodzący się po domu, kiedy wilgotny, ciężki chlebek bananowy rumieni się powoli w piekarniku... Pierwszy raz spróbowałam go spędzając święta w Denver. Banalny przepis i genialny sposób na wykorzystanie bananów, które są już przejrzałe i nie bardzo nadają się do zjedzenia na świeżo. A im więcej sczerniałej skórki ma banan, tym lepszy będzie chlebek. Nauczyłam się też robić chili (taki gulasz z mięsa mielonego, który Amerykanie robią oczywiście na 500 różnych sposobów) i tacos. Moja rodzina często jada "po meksykańsku", a mnie to odpowiada. Niedługo wrzucę kilka przepisów, z których korzystam, i które kochają moje dzieci. Enjoy!


10. LAZINESS... czyli jak to się mówi w moim ojczystym języku - słodkie lenistwo. Oczywiście trochę z tym lenistwem przesadzam, bywają dni kiedy mam dużo pracy i sama nie wiem w co najpierw ręce włożyć. Ale normalnie w każdy pracujący dzień mam przerwę od ok. 9:30 do 15:00 kiedy dzieci są w szkole, nie pracuję też od środy od 9:30 do czwartku do godz 15:00, bo dzieciaki nocują u babci, a co drugi tydzień mam wolny poniedziałek rano, bo odwozi ich do szkoły tata. No i - rzecz jasna - wolny weekend... Oczywiście sytuacja zmieni się w wakacje i wtedy pewnie będę wycierać nosem podłogę ze zmęczenia, bo dziesięć godzin z nawet najcudowniejszymi potworkami na świecie to harówa. Uwierzcie mi, mam to za sobą... ;) Ale póki co cieszę się status quo. I codziennie znajduję nowy powód, dla którego kocham to miejsce...