Translate blog

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Święta po amerykańsku, czyli happy Martin Luter King Day!


Pierwsze "Merry Christmas" zza oceanu już było, teraz czas na wyjątkowo amerykańskie święto. Dziś Dzień Martina Lutera Kinga, aktywisty na rzecz równych praw dla czarnoskórych obywateli USA, autora słynnego przemówienia rozpoczynającego się słowami "I have a dream..." W piątek moja mała A. miała akademię w szkole i na koniec wszyscy słuchali nagrania z tego przemówienia. Muszę przyznać, że dzieciarnia słuchała bardzo uważnie i było w tym nawet coś wzruszającego. Akademie czy przedstawienia mała ma w każdą środę i każdy piątek. Zostaje na nich mnóstwo rodziców, dzieciaki grają na instrumentach, recytują wiersze i ogólnie prezentują co tam kto potrafi... Często występują też nauczyciele i to jest mega genialna sprawa! Przed Bożym Narodzeniem całe grono pedagogiczne przebrało się w jakieś śmieszne stroje (kolesie za babki, babki za pszczoły, myszy i inne niezidentyfikowane stworzenia...) i śpiewało odjechaną piosenkę, z której niewiele zrozumiałam a i tak się ubawiłam. Dzieci grają na dzwonkach, fletach i... ukulele! A kilkoro z nich na bardziej skomplikowanych instrumentach. Mają super nauczycieli muzyki, ale nie tylko. W ubiegłym tygodniu młodsze dzieci miały swój popis osobno, a całe przedsięwzięcie prowadził dyrektor oddziału wczesnoszkolnego. Młody facet z niesamowitą inwencją twórczą. Co miesiąc na przedstawienie pisze wiersz własnego autorstwa i prezentuje go dzieciakom. A żeby było śmieszniej, dzieci co miesiąc wybierają cztery słowa, które mają się w tym wierszu zawrzeć. Na przyszły miesiąc wymyśliły "ping-pong", "Afro", "cebula" i "California"... Aż sama jestem ciekawa co z tego wyniknie, bo ostatnim razem wiersz był przegenialny!!! I nie myślcie, że to jakieś cztery wersy na krzyż. Porządna, kilkuzwrotkowa twórczość! :D

Wracając do dnia dzisiejszego, z okazji święta dzieci miały wolne od szkoły i hostka też nie musiała pracować. Dlatego też przed południem wybraliśmy się wszyscy na wyścigi konne do Berkeley :) Pogoda była cudna, słońce przygrzewało i aż miło było siedzieć na trybunach. Spotkaliśmy się tam z narzeczonym hostki i jego synem. Same wyścigi nie są jakoś szczególnie porywające, ale dzieci miały frajdę, bo mogły postawić po 2$ na każdą gonitwę i nawet coś tam wygrały. Później pojechaliśmy na lody, a kolację zjedliśmy w domu.


Skoro już jesteśmy przy temacie mojej host rodziny, to muszę powiedzieć że są na prawdę w porządku! Pracuję mniej niż w umowie, jestem zaproszona zawsze ilekroć wychodzą robić coś fajnego i ogólnie HM traktuje mnie bardzo sprawiedliwie. Niedawno przyszedł do domu hydraulik, bo zatkała się ubikacja i brudna woda wypływała do wanny. Naprawił kibelek, ale zwrócił uwagę że wannę dzieciaków trzeba umyć bo cała zafajdana. To był akurat dzień, kiedy dzieci powinny brać kąpiel, więc napisałam smsa do hostki, gdzie mogę znaleźć jakieś środki czystości żeby wyszorować brodzik. A ona odpisała, że woli żeby dzieci szły spać nieumyte niż żebym ja szorowała łazienkę, i że sama to zrobi następnego dnia. Także nie czuję się tu jak pomoc domowa... Mam sporo czasu dla siebie, weekendy ostatnio spędzam w SF. Kawałek tego, co zobaczyłam opisałam w poprzednim poście, reszta następnym razem. Teraz uciekam spać. Happy Martin Luter King Day!!!


niedziela, 18 stycznia 2015

Turystykę czas zacząć, czyli jak pokochałam San Francisco

W baraku u Obamy... :P
Jeśli właśnie zastanawiacie się co robię w gabinecie Obamy, to spokojna Wasza rozczochrana, nie postanowiłam zmienić nagle swojego życia i rozpocząć kariery w amerykańskiej Partii Demokratów. Ale w ubiegłą niedzielę razem z Wuuu, A.N. i Ash wyruszyłyśmy na podbój San Francisco. I na pierwszy ogień, jako że podobno mieszkamy nad oceanem, postanowiłyśmy uderzyć w dzielnicę rybacką, tzw. Fisherman's Wharf. Miejsce roi się od turystów, ale można tam poczuć prawdziwie morski klimat i zjeść dobre owoce morza po całkiem godnej cenie...

Coppola jak żywy, no nie? ;)
Wycieczkę zaczęłyśmy w muzeum figur woskowych Madame Tussauds i muszę przyznać, że to było lepsze niż się spodziewałam! Wejście standardowo kosztuje 26$, a jeśli kupi się bilet przez Internet to 22$ (za osobę dorosłą). Wyczaiłam jednak, że mieszkańcy Bay Area płacą tylko 16$. Trzeba jedynie okazać jakiś dowód tożsamości ze zdjęciem i do tego potwierdzenie zamieszkania na terenie któregoś z hrabstw zatoki. Ponieważ nie za bardzo wiedziałam czy au pairs traktowane są jak rezydenci, napisałam maila do muzeum z zapytaniem czy mogę okazać prawo jazdy jako ID i DS-2019 z adresem rodziny goszczącej jako potwierdzenie zamieszkania. Prawie natychmiast dostałam odpowiedź, że te dokumenty powinny wystarczyć a jeśli ktoś przy wejściu będzie miał wątpliwości, mogę pokazać mu tego maila. W rzeczywistości kiedy już dotarłyśmy na miejsce i odbierałyśmy kupione bilety nikt nas o żadne dokumenty nie zapytał, pani w kasie uwierzyła na słowo i jeszcze dała zniżkę Ash, która wcześniej biletu nie rezerwowała tylko dołączyła do nas w ostatniej chwili...

Królowa hippisów na łonie natury :P Obok niej był kocyk i prowizoryczne ognisko, którego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu...
Jeśli muzeum kojarzy Wam się z wszechobecnymi napisami "nie dotykać" to Tussauds jest ZDECYDOWANIE inne. Do każdej figury można podejść, dotknąć, zrobić milion zdjęć, a jeszcze obsługa udostępnia do nich mnóstwo śmiesznych rekwizytów. Elementy strojów z epoki, rakieta tenisowa do zdjęcia z Sereną Williams, pióra i czapki na stanowisku z Lady Gagą, itd... Wszystko zaaranżowane pod fotografie i świetnie oświetlone.

W celi z Alem... nawet grzyb na ścianie całkiem wiarygodny :D
W różnych muzeach Madame Tussauds na całym świecie znajdują się w dużej mierze te same figury, ale każde miejsce ma też swoich "lokalsów", czyli ludzi zasłużonych dla danego miasta czy regionu. W przypadku San Francisco był to na przykład Francis Ford Coppola, reżyser legendarnego już "Ojca chrzestnego". Co ten pan ma wspólnego z miastem świętego Franciszka? Otóż jest właścicielem ponad stuletniego historycznego budynku Sentinel Building mieszczącego się pod numerem 916 Kearny Street, w którym znajduje się studio American Zoetrope. Prócz Coppoli w sekcji miejscowych znanych ryjków spotkać można Jimiego Hendrix'a i Janis Joplin, Jerry'ego Garcię, Carlosa Santanę czy Josepha Straussa, głównego inżyniera odpowiedzialnego za budowę mostu Golden Gate. Muzeum podzielone jest na sekcje, w których są kolejno celebryci, gwiazdy sportu, muzyki, kina, ale też takie osobistości jak Steve Jobs czy Mark Zuckerberg, siedzący z laptopem na wysokim stołku, pod którym leżą słynne... klapki. Niektóre figury rzeczywiście bardzo przypominają żywych ludzi, nawet skóra wygląda jak prawdziwa, kiedy się na nią spojrzy z bliska. Po powrocie do domu pokazałam mojej HM jedną z fotek, a ona krzyknęła: "gdzie potkałaś Dalajlamę?!" :D Mój tata też dał się wkręcić, kiedy wysłałam mu na maila zdjęcie z Sereną Williams i dopiero mama uświadomiła go, że moja nowa koleżanka na zdjęciu jest niestety z wosku.

"Gdzie spotkałaś Dalajlamę?!"
Po zwiedzeniu muzeum poszłyśmy na późny lunch do jednej z nadbrzeżnych knajpek. Wuuu chciała spróbować owoców morza, więc obie wzięłyśmy kalmary. Były przepyszne! Później spacerowałyśmy wybrzeżem i dotarłyśmy do PIER39, centrum handlowego znajdującego się na molo, obok którego wylegują się leniwe uchatki. Leżą jedna na drugiej jak wielkie parówki i... okrutnie śmierdolą :P Ale widok jest całkiem sympatyczny. W samym centrum handlowym rzesze turystów i mnóstwo sklepów z pamiątkami. A. N. kupiła trochę rzeczy, bo niedługo stuknie jej tu dziewiąty miesiąc i powoli zaczyna zbierać pamiątki, które zawiezie znajomym do Polski. Moją uwagę przykuł sklep dla leworęcznych (tak, jestem mańkutem!) Oprócz koszulek, czapeczek, długopisów i innych pierdółek z napisami wyrażającymi dumę z bycia lewym i wyższość lewizny nad prawizną było tam trochę przydatnych gadżetów, jak zestawy przyborów szkolnych czy kuchennych. Na koniec zaserwowałam sobie porcję lodów, tak wielką że kiedy hostka częstowała mnie dwie godziny później kolacją, musiałam odmówić. Nigdy więcej dwóch gałek... tu są wielkie!

Jak się pewnie domyślacie, od minionej niedzieli zdąż←ło się już kilka rzeczy wydarzyć. O tym jednak następnym razem, teraz dorzucam jeszcze trochę fotek do obejrzenia. Do następnego!

Czy fotkę z twórcą fejsa powinnam wrzucić na fejsa? :P

"Co myślisz o Microsofcie, Steve?" :P

Pseudo trawa i namalowane z tyłu ludziki są do bani,
ale Serena jak żywa :)

A to... no dobra, nie wiem kto to jest :P

Joe Montana, legenda amerykańskiego footballu...

Muhammad Ali. Próbowaliśmy się zmierzyć,
ale to nie moja kategoria wagowa ;)

Elvis żyje!!!

"Why he had to go? I don't know, he wouldn't say..."

Mamma mia! I oni tutaj?

Bob trochę odleciał, trudno było nawiązać z nim kontakt... :P

"I am the one who will dance on the floor in the round..."

"And I said what about Breakfast at Tiffany's...?"

Zakonnice w przebraniu :D

Z Morganem... <3

Mój geniusz muzyczny właśnie objawił się światu...

A to ja i Wuuu... A, no i Leoś :D

Kalmary! Polecam z cytrynką!!!


Widok na Alcatraz. Koniecznie muszę się tam wybrać!

Spacer na Fisherman's Wharf

Wygrzewające się w słońcu uchatki...

...z daleka i z bliska :)


Mistrzowie głupich pamiątek przedstawiają... magnesy w kształcie pączków!
Zrobione z gąbki i miękkie jak prawdziwe.

Sklep dla mańkutów. Więcej w nim ideologii niż pragmatyki... ;)

Otóż właśnie, oto przykład...

Flaga. Flaga jest wszędzie. Niektórzy gwiaździsty sztandar noszą nawet na du... na spodenkach ;]

sobota, 10 stycznia 2015

W krainie uprzejmych mikrofalówek

Czas płynie, a z nim kolejne litry herbaty wypite nad Zatoką San Francisco. Herbatka smakuje tu tak samo jak w Polsce, dla mnie zmienił się tylko sposób jej przygotowywania. Teraz leniuch nie używa czajnika, ale wsadza kubek z wodą do mikrofalówki. Tak wiem, Ameryki (nomen omen) nie odkryłam i nie trzeba było wcale przyjeżdżać do USA żeby zacząć używać tego sposobu. Cóż kiedy ja w kraju przywykłam była do czajniczka... Wracając jednak do mikrofalówek, te są tutaj wyjątkowo... uprzejme. Ostatnio prawie upuściłam kubek z wrzątkiem kiedy zobaczyłam, że na malutkim wyświetlaczu wbudowanym w urządzenie po skończonej pracy miga zielony cyfrowy napis 'Enjoy your meal!' Nie wiem czy polskie mikrofalówki też życzą użytkownikom smacznego posiłku, w każdym razie tutaj w Stanach uprzejmość i życzliwość są na porządku dziennym, nie tylko ze strony sprzętu AGD :P

Często uśmiechają się do mnie kierowcy, przechodnie na ulicy znienacka pytają "How are you?", a gość z warsztatu samochodowego był tak przemiły, że szybko się zawinęłam, bo bałam się że zechce mnie jeszcze zaprosić na kawę... Kultura jazdy też jest inna. Wprawdzie dość często używa się tu klaksonu, ale za to na przejściu dla pieszych nie czuję się jak zająć w pościgu. Kiedy podchodzę z dzieciakami do skrzyżowania, zazwyczaj zatrzymuje się pierwszy kierowca, który tylko zobaczy że chcemy przejść.

Tu gdzie ja mieszkam jest też stosunkowo bezpiecznie. Listy zostawia się w niezamykanej skrzynce, a paczki zwyczajnie, pod drzwiami. Ze dwa dni temu na przykład oczy prawie wyszły mi z orbit kiedy zobaczyłam przed wejściem wieeelgaaachny telewizor... Tak, tak, moja hostka zamówiła taki sprzęt, a kurier najzwyczajniej w świecie zostawił go "na wycieraczce", gdzie przeleżał sobie do wieczora i nikt go nie ukradł. Moja host mum przestrzegła mnie wprawdzie żebym nie zostawiała iPhone'a w otwartym samochodzie, bo ktoś może się na niego skusić. Pomyślałam wtedy, spojrzawszy na mają Hondę, że w Polsce gdybym zostawiła ją otwartą to po kilku godzinach nie miałabym nie tylko iPhone'a, ale w ogóle samochodu...

Kilkaset metrów od mojego domu jest park stanowy, do którego poprzednia operka chodziła z moimi dzieciakami na piknik. Jest tam kilka szlaków pieszych i kilka rowerowych. Nazywa się to parkiem, ale w zasadzie to jest las z mnóstwem szlaków pieszych i rowerowych. We środę miałam wolne od 9:30, więc w południe wyszłam sobie na spacer, podreptałam w stronę parku, wspięłam się na dość stromą górkę i... zobaczyłam to. Pięć minut od domu.


Czy to w ogóle wymaga komentarza? Trochę jak Beskidy, ale z zatoką w tle. Cisza, spokój, zwierzątka tuptają w krzakach... Wiewiórki wielkie jak koty :P Tylko trochę strach samemu chodzić. Zapytałam moją hostkę czy tam jest bezpiecznie, a ona chyba inaczej zrozumiała pytanie, bo pierwsze co odpowiedziała to że trzeba uważać na... jeżdżące szybko rowery. Chyba że w kraju, w którym można zostawić nową plazmę po drzwiami nie istnieją również mordercy, gwałciciele i psychopaci.

O tym, że to nieprawda przekonała mnie szybko A. (poprzednia operka mojej rodziny), która w ubiegłą niedzielę zabrała mnie do San Francisco żeby pokazać mi najbardziej znane miejsca. Byłyśmy na Twin Peaks, gdzie jest widok na całe miasto, zjechałyśmy w dół najbardziej krętym odcinkiem Lombard Street, i wypiłyśmy kawę na tarasie Cheesecake Factory oglądając z góry Union Square, na którym jeszcze stoi bożonarodzeniowe drzewko. Przejechałam przez ulicę hipisów z kolorowymi sklepikami i kawiarenkami, wiem już gdzie jest Golden Gate Park i gdzie iść kiedy będę chciała kupić naturalne mydełka i inne pachnące delikatne kosmetyki. Ale zobaczyłam też ulicę, na której pełno naćpanych ludzi (minęłyśmy ją tylko, a A. mocno podkreśliła: tamtędy NIE chodź!), a po zmroku nawet w ścisłym centrum, na ulicę wychodzą bezdomni. DZIESIĄTKI bezdomnych, z kartonami, śpiworami, wózkami... Rozkładają się na chodnikach w cieniu oszklonych wieżowców, ekskluzywnych hoteli i lśniących bankowych witryn. Kontrast pomiędzy przepychem i nędzą jest ogromny i kłuje w oczy.

Ale pomimo wszystko San Francisco to piękne miasto z urzekającą architekturą i mnóstwem miejsc, które koniecznie chcę zobaczyć. Muzea, restauracje, teatry - jest tutaj co robić. Jutro wyruszam na podbój kolejnej dzielnicy. Ale o tym na razie sza... ;) Na koniec kilka fotek z ostatniej przejażdżki do City. Enjoy!

Widok na miasto z Twin Peaks, czyli jednego z dwóch wzgórz, z których można zobaczyć panoramę SF. Niestety, było trochę pochmurnie i nie widać Golden Gate.

Financial District widziana z Twin Peaks. I główna ulica, czyli Market Street.

Choinka i lodowiska na Union Square widziana z tarasu widokowego Cheesecake Factory.

Wieżowce przy Union Square.

Same pyszności w Cheesecake Factory. Nie próbowałam jeszcze żadnego serniczka, ale obiecuję, że niedługo tam kogoś wyciągnę! (Gie eS, szykuj się!)

Największe wrażenie robią te budynki nocą, kiedy są ładnie oświetlone...


A na koniec jeszcze raz moja okolica. No nie pięknie...?

piątek, 2 stycznia 2015

Przez żołądek do serca, czyli Ameryko zdobądź mnie! :P

Zanim przejdę do hitu dnia, chcę Wam wszystkim życzyć... Szczęśliwego Nowego Roku! Ja przywitałam go w łóżku. Tyle że... nie swoim :P Byłam u A.N., Polki, która mieszka niedaleko. Początkowy plan był taki, żeby gdzieś wyjść, szybko jednak zorientowałyśmy się, że wszystkie miejsca w których można wypić kawę i pogadać są zamknięte. W sylwestrowy wieczór nawet centrum handlowe Northgate otwarte było tylko do 18:00. Cóż... rozczarowane ale nie zniechęcone weszłyśmy do najbliższego czynnego spożywczaka, kupiłyśmy kilka bardzo dobrych i bardzo niezdrowych rzeczy i poszłyśmy do domu obejrzeć film. Hostka zrobiła kolację i poczęstowała nas szampanem, trochę pogadałyśmy, a potem wskoczyłyśmy do wyrka żeby coś obejrzeć. Oczywiście wymiękłyśmy przed północą... ale przynajmniej na drugi dzień byłam wyspana. No, prawie ;)

Lodziarnia "Mag's Local Yogurt" w Larkspur.
Zdjęcie "ukradzione" z ich fejsa (klik)
Skutek tego spotkania jest taki, że mam teraz szufladę pełną M&Ms'ów (była promocja, więc kupiłam "na zapas") i podjadam w wolnym czasie. A jeśli już jesteśmy przy jedzeniu, to odkryłam dzisiaj miejsce marzeń, chyba będę tam jeździć codziennie, przynajmniej do momentu aż odkryję, że przytyłam dwa rozmiary :D Obecna (jeszcze przez najbliższe 5 dni) operka mojej HF pokazała mi dzisiaj lodziarnię, w której sprzedają mrożony jogurt. To znaczy to PODOBNO jest mrożony jogurt, i to w dodatku bez tłuszczu, ale ja nie widzę żądnej różnicy w smaku między tym a normalnymi lodami. Ale sam jogurt nie zrobiłby takiego wrażenia bez wszystkich genialnych, absolutnie mniamniuśnych dodatków, które można nałożyć w dowolnej ilości i konfiguracji!

Deser każdy kreuje sobie sam. Najpierw bierze się kubeczek, podchodzi do maszyn z lodami i nakłada dowolny smak. Ja jadłam coś w rodzaju ciasteczkowo-waniliowych i były świetne. Potem z wielkiego stołu z rozmaitymi pojemnikami, słoikami i tubkami wybiera się dodatki. Kolorowe posypki, żelki, cukierki, wszelkiego rodzaju orzeszki i inne bakalie, drobne ciasteczka oreo, świeże owoce, czekolada, wafelki, drażę z syropu klonowego i wszystko co tylko można sobie wyobrazić. Na koniec można poprosić o polewę i bitą śmietanę, z czego nie skorzystaliśmy, bo i tak było SŁODKO! Przy kasie kładzie się swój kubeczek na wagę i płaci. Ja nałożyłam sobie lodowce z wiórkami kokosowymi, malutkimi piankami (marshmallow's - mniam!) i kawałkami oreo, i na to górę świeżusich truskawek, a za wszystko zapłaciłam około 4$. Dzieci wybrały jakieś owocowe lody z różnymi żelkami i kolorowymi cukierkami, których nie cierpię. Fuj :P

Tak więc moje serce zostało zdobyte i teraz czekam tylko na więcej. Jutro idę obczaić zajęcia aikido, bo przecież trzeba jakoś spalać te wszystkie cudowne kalorie! A w przyszłym tygodniu jadę na uniwerek wypytać o zajęcia. Coś trzeba robić w tym pięknym mieście, kiedy potworki są w szkole lub kiedy idą spać. Spanie... no właśnie. Trzymajcie się, łóżko mnie woła!