Translate blog

niedziela, 27 grudnia 2015

Chuck Norris na choince, czyli Last Christmas in America

Halo wszyscy! Mam nadzieję, że mieliście cudowne Święta. Moje były... nieopisanie udane. Już dzień przed wigilią moja host familia ze swoją nową au pair spakowała manatki i wybyła do Colorado, do dziadków. Siedziałam na schodach w piżamie popijając herbatę i obserwowałam z subtelnym acz widocznym uśmiechem zadowolenia jak pchają się z walizkami do drzwi żeby zdążyć na samolot. Pamiętacie tę scenę z Home alone, kiedy Kevin rozgląda się po opustoszałym domu i orientuje się, że jego rodzina zniknęła a on został sam na święta? To samo błogie uczucie ogarnęło mnie, kiedy hostka zatrzasnęła za sobą drzwi. "Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni..." chciałoby się zaśpiewać.

Ucieszyłam się, że pojechali, ale wcale nie planowałam zostać na Święta sama. Jeszcze tego samego dnia spakowałam się i pojechałam Berkeley, do domu dla studentów w którym mieszka eM. Parę dni wcześniej poznałam tam Kaaa, Polkę, która przyjechała na kilka miesięcy na uniwersytet. Pojechaliśmy na zakupy, bo następnego dnia planowaliśmy świąteczną kolację i trzeba było kupić produkty. Kaaa miała już trochę rzeczy z polskiego sklepu w San Francisco, ale zahaczyliśmy o europejski market, bo stwierdziłam że miło byłoby zrobić pierogi. Swoją drogą tyle pierogów co tu ostatnio to nawet w Polsce nie jadałam...

Wigilia była lepsza niż się spodziewałam. W domu zostało tylko kilka osób, bo duża część mieszkańców pojechała do rodzin na święta, więc było bardzo kameralnie. Gotowaliśmy razem, a później usiedliśmy przy kominku z grzanym winem i odsłuchaliśmy wszystkie możliwe aranżacje "Last Christmas..." włączając w to wersję techno, dubstep, metal i wszystkie inne które akurat przyszły komuś z nas do głowy. Nie przypuszczałam, że jedna piosenka może mieć tyle coverów ^^ Medytacja tekstu tego wwiercającego się w mózg utworu nie doprowadziła nas raczej do żądnych głębszych życiowych wniosków, ale wprawiła w dość głupawy nastrój, podgrzany dodatkowo gorącym winem pachnącym goździkami...

Ktoś na biegu ubrał choinkę w to, co akurat znajdowało się w zasięgu ręki, więc kiedy usiadłam przy stole zobaczyłam, że wisi na niej jakaś satyryczna kartka z Chuckiem Norrisem, a czubek zdobi... eee... złota krowa? Słowo daję, że zaczęłam się śmiać i pomyślałam, że to najcudowniejsze świąteczne drzewko jakie kiedykolwiek widziałam.

Poopowiadałyśmy trochę z Kaaa o polskich świątecznych tradycjach, sianie pod obrusem, dwunastu potrawach, pustym nakryciu przy stole... I z jednej strony doceniłam je wszystkie na nowo jako bardzo piękne i mające dla mnie znaczenie. A z drugiej strony w tamtym momencie w ogóle mi ich nie brakowało, i cieszyłam się że jestem tam gdzie jestem. I uświadomiłam sobie, jak bardzo przez ten rok brakowało mi... ludzi. Jak to ciche osiedle pod lasem i wiecznie pusty w ciągu tygodnia dom z dnia na dzień spychały mnie w depresję. Gdyby nie weekendy z Wuuu, Gie i eM, kiedy mogłam na dłużej ruszyć się z domu, nie wytrzymałabym tej monotonii, której codziennym elementem był Netflix, pralka i jelenie wcinające kwiatki w ogródku.

Krowa, która wskazywała mędrcom drogę do Betlejem ^^ :P

Wesołe selfie w kuchni

Krótki pokaz tego co ugotowaliśmy, żeby każdy wiedział co je

Były ziemniaczki, pierogi ruskie, kapusta z grzybami...


...i pizza. Cóż to za wigilia bez pizzy? :P

Ryba musi być!

I najprzyjemniejsza część wieczoru czyli konsumpcja :D
W pierwszy dzień świąt dłuuugo odsypialiśmy wieczorne pogaduchy. Później krótki spacer, bo pogoda była słoneczna a powietrze rześkie. Brakowało mi trochę śniegu, ale w sumie nie bardzo nawet pamiętam kiedy ostatni raz widziałam w Polsce na święta śnieg. Wieczorem obejrzeliśmy obie części Kill Billa, a potem pojechałam do domu odpocząć trochę od towarzystwa. Nawet ja po dwóch dniach z ludźmi potrzebuję odrobinę czasu sam na sam ze sobą. 

Poza tym miałam też do ogarnięcia kilka ważnych rzeczy. Między innymi znalezienie noclegu na mój pobyt w Seattle. Okazało się to łatwiejsze niż myślałam - pierwsza osoba do której napisałam zaakceptowała mnie na całe dziewięć nocy. Wybrałam zweryfikowanego gościa, który ma ponad sto rekomendacji od innych użytkowników. Szybciutko wysłał mi wskazówki jak dojechać do niego z lotniska i powiedział, że jeżeli będzie wtedy z innymi couchsurferami w downtown to nawet mnie odbiorą. Zapowiada się super. Będę dzielić pokój z innymi gośćmi, którzy będą u niego mniej więcej w tym samym czasie. Także póki co wszystko idzie zgodnie z planem.

A teraz wracam do czytania. Od wczoraj robię sobie maraton z Harrym Potterem i jestem już na trzeciej części. Tęskniłam do czytania po polsku. Nie wiem jeszcze dokładnie co będę robić tuż po powrocie do Polski, ale dwie rzeczy są pewne: siłownia i biblioteka. No i może trochę gotowania, żeby było co przekąsić nad książką i spalić na bieżni. Trzymajcie się cieplutko, do następnego postu...

P. S. Moja ulubiona jak dotąd wersja "Last Christmas..." ;)


P.S. 2 All the pictures in this post were taken by Amabelle, who shared them with me. Thank you!

wtorek, 22 grudnia 2015

Mrs Hummster - well done!

Panie i panowie, ostatni dzień pracy uważam za zakończony! Leżę w ciepłym łóżku, celebrując gorącym cydrem i Mieszanką Krakowską. Przywiozłam ją moim dzieciom z Polski w październiku, ale mówią że niedobre, bo galaretka nie smakuje jak Jell-O... No załamać się można! Ja tam na polskie słodycze się nie obrażam, więc zszamałam im już prawie całą paczkę. Nie chcą to nie ;)
Wracając do tematu, ostatni dzień pracy to właściwie nie był ostatni dzień, tylko ostatnie... półtorej doby. W poniedziałek rano hostka wyszła jak gdyby nigdy nic do pracy, a kilka godzin później dzwoniła że leci do Nowego Jorku i wróci we wtorek wieczorem. Wpadła tylko do domu spakować rzeczy i zabrała małą na smoothie, bo tego dnia zakładali jej aparat ortodontyczny i nie bardzo mogła jeść.

Tak czy inaczej nie było bardzo ciężko, potwory miały dzisiaj playdate więc było parę godzin wolnego. Hostka wróciła późno, więc zamieniłyśmy z nią jeszcze parę słów i poszłyśmy spać, każda do siebie. Było już grubo po 20:00, wzięłam prysznic, wróciłam do pokoju i widzę że dostałam maila. To E.L. napisała z drugiego pokoju (!) że na ladzie w kuchni stoi kilka talerzy i powinnyśmy wyładować zmywarkę i włożyć te talerze zanim pójdziemy spać. Przewróciłam oczami i zeszłam na dół, chociaż to ja tę zmywarkę włączałam godzinę temu, i te kilka misek po prostu się do niej nie zmieściło. Naczynia jeszcze były gorące, bo dopiero skończyło się mycie. Pomyślałam, że skoro jej przeszkadzały to mogła je sama umyć, przecież też jadła kolację jak wróciła, więc nie rozumiem dlaczego ja mam być w domu jedyną osobą od zmywania. Ale zaraz później pomyślałam że to już ostatni raz i że teraz to mi już to zwisa i powiewa. Mogę włożyć te cholerne naczynia i położyć płytki w łazience w bonusie. Przywykłam. Przeżyłam. Są na świecie gorsze rzeczy niż upierdliwy szef.

Szkoda, że była dla mnie tylko szefem. Wysyłającym maile z pokoju do pokoju. Załatwiającym wszystko przez smsy. Uznającym, że skoro jednego dnia pracujesz siedem godzin, to innego możesz pracować trzynaście i że skoro zgodnie z umową dni świąteczne mogą być dla au pair pracujące, to będą, nawet jeśli ona cały dzień jest w domu. Zostawałam z dziećmi na noc, nawet na kilka dni, kiedy tylko ona musiała podróżować służbowo. Uznałam, że jeśli prosi, to nie wypada odmówić. Ale nigdy nie dostałam ani jednego dodatkowego wolnego dnia, kiedy ona nie musiała iść do pracy. Przed zmatchowaniem się napisała mi w mailu, że jestem zaproszona by lecieć z nimi na wakacje do Bostonu i New Hampshire, a swój urlop mogę wziąć kiedy chcę. Kilka miesięcy później oświadczyła, że muszę wziąć swój urlop kiedy oni są w Bostonie, bo ona nie ma aż tyle wolnego żeby wziąć jak gdzieś pojadę.

Życzę jej wszystkiego dobrego, ale nie zatęsknię za tą rodziną nawet przez sekundę. Za dziećmi też nie. Może to kogoś dziwić, bo przecież spędziłam z nimi tyle czasu. Dużo większą więź miałam z dzieckiem, którym zajmowałam się przez miesiąc w pogotowiu opiekuńczym, niż z tymi małymi marudami. To całkiem grzeczne dzieci, nauczone mówić dziękuję i szanować au pair. Ale są niesamowicie męczące. Młoda jest jeszcze na etapie 'jestem centrum wszechświata' i chce żeby przez cały czas 100% uwagi było skupione na niej. Mówi bez przerwy. Nawet hostka zwraca jej uwagę żeby kontrolowała co i ile gada. Poza tym cały czas śledzi brata i na niego skarży. Młody to inna historia, bo to dziecko z Aspergerem. Funkcjonuje całkiem dobrze, ale wszystko trzeba mu powtarzać dziesięć razy i wiele rzeczy robi baaaaaaaaardzoooooooo wooooooolnooooooooo... Założenie skarpetek zajmuje mu chyba z piętnaście minut.

To są co prawda drobiazgi, a dzieci są tylko dziećmi. Nie można od nich wymagać żeby chodziły jak w zegarku. Mogłam trafić dużo gorzej. Ale nie byłabym szczera gdybym powiedziała, że to było cudowne doświadczenie. Za co jestem wdzięczna? Za rok mierzenia się ze sobą. Za momenty ugryzienia się w język kiedy byłam wykończona po całym dniu, dzieci szalały i miałam ochotę na nie nawrzeszczeć. I za wstyd przed samą sobą, kiedy byłam dla nich niemiła. Za to, że doświadczyłam jak dobrych i oddanych przyjaciół mam w Polsce - wysyłających kartki, dobijających się do mnie na skajpa, śledzących bloga i zostawiających ciepłe komentarze. Za kilka pięknych miejsc, które zobaczyłam. Za kopa do podróżowania i rozwoju. Za to, że zatęskniłam za studiami, którymi byłam wcześniej tak zmęczona. Za to, że zobaczyłam, jak przyjemną pracę miałam przed wyjazdem i jak bardzo lubię to co robiłam.

I jeszcze za wiele różnych rzeczy, których teraz nie napiszę bo i tak nie wierzę, że ktoś dotrwał do końca tego posta ;) Dobranoc miśki, idę spać.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Ostatnia prosta

To był prawdziwie malancholijno-imprezowy weekend. W sobotę razem z Wuu urządziłyśmy mały wieczór pożegnalny. Była GieeS z eR., eM., i my. Sami najbliżsi przyjeciele. Zaprosiłyśmy więcej osób, ale dużo dziewczyn miało babysitting, bo to ostatni weekend przed świętami, więc hości mają różne Christmas parties.

Wybraliśmy się w piątkę do włoskiej restauracji, do której chodziłyśmy czasem na obiad w ciągu tego roku. Fajne miejsce i dobre jedzenie, ale nie przyjmują rezerwacji. Umówiliśmy się na 20:00, ale około godziny czekaliśmy w kolejce na stolik. Później zaliczyliśmy karaoke bar, a na końcu ja i eM (jako najwytrwalsi tym razem z całej ekipy imprezowicze) wylądowaliśmy na domówce.

W niedzielę widziałam się z Wuuu po raz ostatni, bo ona w środę wylatuje do Vancouver, a kiedy wróci, ja już będę w Seattle. Swoją drogą, zarezerwowałam dzisiaj bilet. Wylatuję 5 stycznia. Bilet był śmiesznie tani, tylko 60$, i nie biorą opłaty za nadanie bagażu. Interes roku ;) Budżet na podróżowanie mam taki, że chyba przez te 10 dni będę żyć na jogurcie z Safewaya, ale co tam. I'll survive!

Wracając do niedzieli, na pożegnanie, z racji zbliżających się świąt, urządziłyśmy sobie małą wigilię i zaprosiłyśmy eM i eS. Zabrałyśmy się za pichcenie o 15:00 i do 17:30 ogarnęłyśmy pierogi z kapustą i grzybami własnej roboty, barszczyk czerwony, smażonego pstrąga (bo o karpia to tu raczej ciężko), ciasteczka imbirowe i brownie. Miały być jeszcze kluski z makiem, ale sierotki zapomniały kupić maku i nie było już czasu wracać do sklepu. Na koniec zrobiliśmy cydr na gorąco. Było ciepło, leniwie, sennie i świątecznie.

Tęsknię już za Europą i cieszę się, że wracam. Mam już pewne plany na to co dalej, ale o tym na razie sza. Wszystko wyklaruje się w ciągu najbliższych tygodni. Teraz jeszcze korzystam z pięknego tu i teraz. Niektórzy stali się mi w ciągu tego roku bardzo bliscy i ciężko będzie mi ich zostawić. Jednych na krócej, innych na dłużej, niektórych może na zawsze. Chociaż ten rok pokazał mi, jak bardzo nieprzewidywalne są ścieżki losu i jak bardzo rzeczy, które wydają się nieosiągalne i niemożliwe, okazują się w zasięgu ręki.

Jutro mój ostatni dzień pracy. Z jednej strony ulga, z drugiej strony... będę bezrobotna! Dziwne uczucie. Nie wiem jak długo taki stan potrwa, ale wiem że zasłużyłam na urlop. I zamierzam go dobrze wykorzystać.

Wigilijna kolacja w dwie godziny? Moja mama nigdy w to nie uwierzy ^^

Mistrzowskie pierogi autorstwa Wuu. Teraz będzie je jadła przez najbliższe 3 dni, bo jej hości wyjeżdżając na święta zabrali z lodówki wszystko, nawet mleko...

Debiut eS na blogu ;)

I jedna z tych za którymi będę tęsknić najbardziej. Przynajmniej do stycznia.
Karaoke w Krakowie będzie nasze <3


piątek, 18 grudnia 2015

Coraz bliżej Święta

Czwartek, 21:17

Gorący cydr, pidżamka i kocyk.
Leniuchy, łączmy się <3
Postanowiłam nie dać się pokonać prokrastynacji i napisać coś jeszcze dzisiaj, chociaż ze zmęczenia głowa opada mi na klawiaturę. Pracowałam w zasadzie tylko pół dnia, bo w czwartki mam w grafiku 15:00 - 20:00, ale pięć godzin z tymi gadułami sprawia, że pęka mi głowa. Serio. Każdy kto poznaje moje host potwory mówi że te dzieci ponadprzeciętnie dużo mówią. W zasadzie to nieustający monolog. W samochodzie. W sklepie. W domu. W toalecie. Przy zakładaniu butów, kiedy akurat bardzo nam się spieszy. Przy obiedzie (nie zamykają ziapy nawet jak przeżuwają kotleta.) Milczenie jest złotem, teraz rozumiem to jak nigdy wcześniej...

Hostka ubrała choinkę i przystroiła dom różnymi dziwolągami. Bałwanki są słodkie, ale Mikołaj na pianinie wygląda groźnie. Patrzy tak na mnie spod byka, jakby chciał powiedzieć "Hoł, hoł, hoł, w tym roku zła au pair, która nie lubi dzieci, nie dostanie prezentu." Oh, well... Może to moje sumienie przez porcelanowego Santę podpowiada mi, że powinnam na koniec wykrzesać z siebie więcej entuzjazmuuuu...%^**$#WDEDFG

 ***
Piątek, 8:30

...pokonało mnie zmęczenie. Usnęłam pisząc posta :-P Nie mogę się już doczekać aż hostka z dziećmi wyjedzie na Święta, będzie trochę spokoju. Dzisiaj rano nowa au pair doświadczyła co to znaczy piątek z E.L. Wczoraj obie dostałyśmy maila, że hostka sama odwiezie dzieci do szkoły, a my możemy zostać w domu. Ogarnęłyśmy rano dzieciaki do wyjścia i siedziałyśmy w piżamach czekając aż pójdą, bo obie chciałyśmy wziąć prysznic a potem jechać kupić świąteczne prezenty. Dużo czasu nie było, bo dzisiaj dzieci kończą wcześniej i odbieramy je już o 12:00. Kiedy odwożę obydwoje, wychodzę mniej więcej o 7:55 żeby zdążyć. Ale hostka jest prawie zawsze wszędzie spóźniona. O 8:05 zbiegła na dół powiedzieć, że trochę się spóźniła (też mi nowina) i czy A. (nowa au pair) może zawieźć młodego do szkoły, podczas gdy hostka zawiezie młodą, a potem spotkają się na przedstawieniu świątecznym u młodej. Aha, i trzeba wyjść JUŻ.

Ho, ho, ho, merry, merry...
I tak w całym domu.
No tak, to że trzeba wyjść natychmiast to każda z nas wiedziała, tyle że A. w życiu sama do szkoły dzieci nie jechała, drogi nie zna, i w ogóle hostka tak szybko to wszystko wycedziła i pobiegła, że nowa nawet nie załapała co dokładnie ma zrobić. Więc stała tak na środku salonu z wyrazem paniki na twarzy, i pyta się mnie o co chodzi. Wytłumaczyłam jej jeszcze raz gdzie ma jechać po kolei, wklepałam w GPSa adres szkoły, ubrała się na jednej nodze i pobiegła. Współczuję. Na jej miejscu sikałabym ze stresu. Welcome to my life, my dear...

Tak czułam przez skórę, że powinnam się ubrać, a nie siedzieć w piżamie, bo hostka nie pierwszy raz wypala z taką akcją w ostatniej chwili, ale w sumie dobrze, że tego nie zrobiłam, bo jeszcze kazałaby mi jechać i kwitnąc na tym świątecznym przedstawieniu. A tak mam czas napisać posta... ;-)

Przyszły tydzień to ostatnie dwa i pół dnia pracy <3 Nie wyobrażacie sobie jakie to cudowne uczucie... Z racji tego, że oficjalnie skończyłam już program, ostatnią wypłatę dostanę w piątek, a za te kilka dni w przyszłym tygodniu hostka zaproponowała mi sumę, która w przeliczeniu wynosi... około 4$ na godzinę. Policzyłam kilka razy, bo nie mogłam uwierzyć. Wiedziałam, że jestem tu tanią siłą roboczą, ale żeby aż tak?

W każdym razie Święta idą, niedługo zacznę swoje piękne trzytygodniowe wakacje, będzie grzane wino, koc, kominek, jarmark świąteczny i leniuchowanie. A potem Seattle! Żadnych dzieci, hostek, "schedulów",
appointments i innego badziewia. Wolności, nadchodzę...

P. S. Ciasteczka imbirowe się udały ;-)

Oszałamiające ciasteczka imbirowe,
którymi pachniało
w całym domu. Zdolne my ;)



wtorek, 15 grudnia 2015

365 dni, 273 litry i 8 kilogramów

Kiedy to się stało, nie wiem. Wydaje się, że to zaledwie wczoraj po nieprzespanej nocy wsiadałam na pokład samolotu, żeby po raz pierwszy postawić stopę na nowojorskiej ziemi i rozpocząć moją "American... adventure."  Ameryka ciągle mnie dziwi, śmieszy, oburza, zaskakuje i przerasta. I bywało mi tu dobrze i niedobrze, przyjaźnie i obco, śmieszno i straszno... Dziś mija dokładnie 365 dni odkąd wylądowałam na JFK. Policzyłam, że w przeciągu tego roku wysączyłam około 273 litry herbatki nad Pacyfikiem, a waga mówi że przybyło mi osiem kilogramów (w zasadzie waga mówi do mnie w funtach, i musiałam użyć konwertera, bo po roku ciągle nie wiem jak to przeliczyć w głowie.) Wracam, ale nie taka sama jak wcześniej (i nie chodzi mi o to, że nie mieszczę się w niektóre ubrania...)


Kilka dni temu D. przypomniała mi o przyjęciu pożegnalnym, które urządziłam w Polsce przed wyjazdem. Odgrzebałam więc fotki z tej imprezy i z przerażeniem stwierdziłam, jak dużo się zmieniło pod moją nieobecność. Kilkoro z wyżej pokazanych zdążyło w międzyczasie zaręczyć się, wyjść za mąż, urodzić dziecko, skończyć studia (lub zacząć nowe), zmienić pracę, wyjechać na Filipiny... A ja wracam z głową pełną pomysłów, sprzeczności i dylematów. Bez gotowych planów, odpowiedzi i pewników. Na moment czy na dłużej? Trudno powiedzieć.

Oficjalnie skończyłam już program, ale dogadałam się z hostką, że będę pracować do Świąt Bożego Narodzenia. Przyjechała już nowa au pair z Hiszpanii. Bardzo sympatyczna dziewczyna, miło nam się rozmawia, i przyjemnie jest kiedy w domu oprócz mnie ktoś jeszcze mieszka. Jeździmy wszędzie razem, ona uczy się schedule a ja mam z kim porozmawiać w godzinach pracy.


Żegnam się z San Francisco Bay hucznie i intensywnie. W zeszłą sobotę wybrałam się do city na tzw. SantaCon, czyli w wolnym przekładzie... Zlot Mikołajów ;-) Nabyłam w japońskim markecie oszałamiający kostium Pani Mikołajowej za całe 5$ i wtopiłam się w ciągnący ulicami tłum reniferów, elfów i innych dziwadeł rodem z samego bieguna. Główne zgromadzenie zaczęło się na Union Square, a stamtąd towarzystwo rozeszło się do pobliskich pubów, gdzie były drinki, muzyka, i ogólnie jedna wielka impreza.


W ubiegłym tygodniu moje host potworki miały urodziny (dzień po dniu!), więc razem z hostką robiłyśmy snacki do szkoły. Oczywiście w amerykańskich szkołach wszyscy są bardzo wyczuleni na różnego rodzaju alergie, więc zwykłe cukierki raczej nie wchodzą w grę. Obowiązuje zasada "no peanuts", więc nie można przynosić żadnych produktów zawierających nawet śladowe ilości orzeszków. Najlepiej, żeby było jeszcze organic, vegan, non fat i gluten free... ;]


Hostka upiekła więc takie oto dziwaczne lizako-ciastka z chrupek ryżowych i marshmallows, i ozdobiła je czekoladą i posypką. Całkiem apetycznie to wyglądało. Ja pakowałam to badziewie w folijki i czułam się jak świstak z reklamy Milki, który siedział "...i zawijał je w te sreberka." LoL.

Podjęłam próbę spakowania walizki. Nie ma najmniejszych szans, żebym zabrała ze sobą wszystko. Część rzeczy rozdam, część wyślę w paczce do Polski. Nawiasem mówiąc - KIEDY JA NA BOGA ZDĄŻYŁAM KUPIĆ TYLE UBRAŃ???!!! Już wiem, gdzie przepadły moje pieniądze na podróżowanie ^^

Dobra rada, jeśli dopiero zaczynacie rok. NIE. KUPUJCIE. TYLE. Potem tylko jest problem co z tym zrobić. Ja na przykład kupowałam książki, które teraz szkoda mi zostawić, więc będę bulić za paczkę. Ale książki akurat chyba były tego warte. Pytanie brzmi - po co mi pięć kurtek... (?!#><wtf)

Dzisiaj będę piekła ciasteczka według przepisu babci mojej hostki, bo młody ma w szkole Secret Santa. Ma przynieść dla losowo wybranej koleżanki z klasy prezent domowej roboty. Całkiem dobry pomysł z tymi hand-made gifts. Szkoda tylko, że w jego przypadku to będzie "hand-made-by-my-au-pair" gift. ;-) Zobaczymy co z tego pieczenia wyjdzie. Jak się udadzą to wrzucę zdjęcia, a jak nie to nie, bo wstyd :-P Trzymajcie się ciepło. Napiszę coś wkrótce.

piątek, 4 grudnia 2015

O dostawcy pizzy który okazał się agentem FBI (albo na odwrót?)

No i stało się. Po 354 dniach od przylotu do USA stoję przed wizją ponownego pakowania walizki... Nie, nie wyjeżdżam jeszcze. Zgodnie z planem, na ojczystej ziemi wyląduję dopiero za miesiąc. Ale już w przyszłym tygodniu przyjeżdża do mojej rodziny nowa au pair, więc muszę zwolnić jej pokój. Przenoszę się na górę do pokoju jednego z dzieci, a one przez ten czas będą dzielić drugi.

A poza tym co u mnie? Przeżyłam niedawno swoje pierwsze (i chyba ostatnie?) Thanksgiving. Mam mieszane uczucia, bo wolałabym ten dzień chyba spędzić ze znajomymi. Przynajmniej wieczór. Hostka miała wolne w pracy i była w domu cały czwartek i piątek, ale kiedy zapytałam czy mogę w czwartek skończyć trochę wcześniej niż zwykle (zwykle to 20:00), powiedziała... nie. Nie mogłam tego pojąć, bo dzieci są już duże i nie trzeba ich ciągle pilnować albo zabawiać, a dom był tego dnia pełen gości, więc moja obecność tam do samego wieczora była całkowicie zbędna.

Dygresja numer jeden. Ledwo minęło Thanksgiving a już wszędzie choinki, kolędy, elfy, Mikołaje i cały ten świąteczny majdan. Czy mnie to denerwuje? NIE!!! Kocham to. Jadę moją złotą strzałą, w radiu leci Last Christmas <3 a po zatoce pływa... miniaturowa choinka! Przesłodkie.

Zwykle E.L. spędza Święto Dziękczynienia z dziećmi u swojej przyjaciółki. W tym roku jednak znajoma poprosiła żeby zorganizować imprezę u nas w domu. Hostka tak się przejęła, że nawet tydzień przed świętami odmalowała jadalnię i living room! Zaproszeni też byli znajomi tej znajomej, i narzeczony mojej hostki razem ze swoimi dziećmi. Moja hostka upiekła indyka, ja zrobiłam mashed potatoes, a resztę jedzenia przynieśli goście. Większość rzeczy, na przykład pumpkin pie albo sos do indyka kupione były kupione w markecie. Nieszczególnie zauważyłam jakąś odmienność tego świątecznego obiadu, bo przecież tłuczone kartofle albo fasolkę jemy często w ciągu roku...

Dygresja numer dwa. Nikomu się nie chciało na święta nic upiec,
to sama się wzięłam za pichcenie i zrobiłam ciasteczka owsiane
z kawałkami czekolady. Niestety za bardzo je rozpaćkałam
na blaszei wyszły super płaskie... No ale ja nie zjem??
Goście przynieśli hektolitry alkoholu i właściwie jeszcze przed obiadem przyjaciółka mojej hostki i jej mąż byli już nieźle wstawieni. Nie bardzo było do kogo zagadać, dzieci bawiły się razem i biegały po domu, a ja snułam się z kąta w kąt i od czasu do czasu mieszałam w garach, żeby sprawiać wrażenie, że coś robię. Nie mogłam po prostu iść do siebie, bo przecież "pracuję." Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo w końcu podeszła do mnie któraś ze "znajomych znajomej" i zapytała (uwaga, brawo za odkrywcze pytanie!) skąd jestem. Odpowiedziałam uprzejmie, że z Polski, a ona chcąc podtrzymać rozmowę zapytała czy oglądałam Mission Impossible... Trochę się zdziwiłam czemu ni z gruchy ni z pietruchy tak wypaliła o tym filmie, i musiałam się jakoś wymownie zmarszczyć, bo zaraz wyjaśniła - no akcja Mission Impossible działa się w Polsce! Zmarszczyłam się jeszcze bardziej, a ona do mnie - no Praga! Praga jest w Polsce, prawda? Nie, Praga jest w Czechach... - odpowiedziałam. Mogłam może przytaknąć, bo tak się tym speszyła, że zaraz podwinęła ogon i podreptała po kolejnego drinka. I to był koniec jedynej kurtuazyjnej rozmowy którą odbyłam tamtego wieczoru. Potem jeszcze przy stole hostka zapytała mnie czy miałam w dzieciństwie jakieś ksywki, więc powiedziałam że i owszem, mogę nawet powiedzieć jakie, ale ciężko je przetłumaczyć na angielski. No i tu reszta towarzystwa już straciła zainteresowanie tematem. Nie żebym cierpiała na niedobór uwagi, po prostu trochę się nudziłam...Po 20:00 wstałam od stołu i poszłam do siebie. I była mi prawdę mówiąc przykro, że po roku w czyimś domu, w najbardziej chyba rodzinne amerykańskie święto, czułam się między nimi jak piąte koło u wozu. Nie na miejscu.

Dlatego pakowanie walizki niejako mnie cieszy. Już planuję imprezę pożegnalną i Święta. Nie mam jeszcze pojęcia jak spędzić Sylwestra. I na Nowy Rok też patrzę z jednym wielkim wtf na twarzy. Nie wiem gdzie mnie rzuci i po co, wiem tylko że idzie dużo nowego. I cieszę się na to nowe, jakie by nie było. Ot, tak.

Dygresja numer trzy. Nowe nowym, ale może coś mi jednak po tym roku zostanie w zwyczaju na dłużej. Otóż meksykańskie śniadanie. Jak już nie mogę patrzeć na płatki i banana, to robię tacosy z ziemniaczkami, cebulką, jajkiem, cheddarem i ostrym sosem. Nie brzmi dobrze? Chociaż szczerze mówiąc bez żalu zamienię je wkrótce na kawę zbożową i twarożek z rzodkiewką. 
Po Nowym Roku jadę do Seattle, tyle wiem. Stamtąd mam samolot do Polski, ale dopiero 14 stycznia, więc będę miała dużo czasu żeby buszować po mieście. Czasem zastanawiam się jakby to było, gdybym wybrała jednak rodzinę stamtąd (mój pierwszy match.) Jacy by byli, jakie mielibyśmy relacje, kogo poznałabym na miejscu. Czy zostałabym w Stanach dłużej niż rok...

Tak to sobie rozmyślam siedząc z moimi potworami i czekając aż usną. Mam dzisiaj babysitting, bo hostka pojechała na Christmas party do swojej firmy. Zamówiliśmy pizzę, obejrzeliśmy Hotel Transylwania i sio do łóżek. Najbardziej o tym łóżku marzę chyba ja, chociaż nie ma jeszcze 21:00, ale ćśśśśś... Z tym zamawianiem pizzy też byłą niezła jazda. Obczaiłam, że hostka zamawia dzieciom pepperoni + czarne oliwki rozmiar XL. Weszłam na stronę pizzerii, wystukałam numer w telefonie, odbiera koleś i pyta:

- W czym mogę pomóc?
- Chciałam zamówić pizzę z dowozem.
- Nie ma problemu. Rozumiem że rozmawiam z Olgą, tak?
- ???????????
...

- (ja po chwili ciszy) ...eee, taaaak...
- Czyli będzie pepperoni z oliwkami w rozmiarze XL?
- ?????????????????????????? (matkoboskaskądontowie) Tak, dokładnie.
- To wszystko?

- Tak, tak...
- Widzę, że zawsze bierzecie z odbiorem na miejscu (tu zaczyna mi świtać co się stało), więc tym razem poproszę o adres, bo nie mamy w bazie.


...

Odetchnęłam. Koleś z pizzerii nie pracuje w FBI. Po prostu hostka raz poprosiła mnie żebym odebrała po drodze pizzę i podała im mój numer. Aczkolwiek wersja pierwsza byłaby o wiele bardziej ekscytująca :P

poniedziałek, 30 listopada 2015

Kotlet z Vegas

Aaaaależ się tu zakurzyło. Mój prawie codziennik zamienił się w prawie cokilkumiesięcznik... Ale ponieważ zimno tak jakoś na zewnątrz (w Californii też), pada, chmurzy się, siąpi i wieje złem, może ten mój odgrzewany kotlet z upalnego Las Vegas będzie wam dzisiaj smakował. Uśmiechnęłam się do siebie z sentymentem wybierając zdjęcia z urlopu. Czas: 5 dni. Trasa: Dolina Śmierci -> Las Vegas -> Grand Canyon. Miałyśmy z Wuuu kilka dni wolnego w lipcu. Jej hości gdzieś wybyli, a moja rodzina pojechała wtedy na wakacje do Bostonu.
Zaczęłyśmy od Doliny Śmierci. W planie był tylko "rzut okiem", bo latem tam jest piekielnie gorąco i strażnicy ostrzegają żeby za daleko się nie zapuszczać, bo można... umrzeć. Boski pomysł na urlop, nieprawdaż? Z tą śmiertelną temperaturą jednak nie żartuję. Dojechaliśmy tam po południu i było około 50 stopni. Celsjusza! Gdybyśmy były same z Wuuu kierowane kobiecym rozsądkiem (i lenistwem) pewnie wysiadłybyśmy ze dwa czy trzy razy z klimatyzowanego samochodu żeby pooglądać widoki i wio dalej. Ale, ale! Nie ma tak dobrze kiedy zabierasz ze sobą nowo poznanego kolegę, który rok służył w armii w Kuwejcie. Upał był mu niestraszny, więc siłą (perswazji) wyciągnął nas na szlak.
 Było... sucho.
 I słono...
 ...i wszędzie stały takie oto przecudnej urody znaki informujące, że najprawdopodobniej wkrótce umrzesz z przegrzania i zeżrą cię sępy.
 Prawie jak na plaży!
 Wydmy nawet były.
 Tylko wody za cholerę.
Na terenie większości parku nie ma wyznaczonych szklaków. Jest tylko wielka odsłonięta przestrzeń pustyni. Przewodniki mówią żeby wybrać sobie jakiś punkt odniesienia, na przykład kanion, i zwyczajnie iść wzdłuż niego... aż się zmęczysz.
Czyli w moim przypadku szybko. W takiej temperaturze woda którą zabraliśmy ze sobą w butelkach była dosłownie gorąca. Po dwóch godzinach marzyłam żeby stamtąd uciec.
Ale trzeba przyznać, że widoki były imponujące. Bezlitosna surowość natury. Groźna i nieskora do współpracy Matka Ziemia i Brat Słońce, które w kilka godzin mogą zgnieść cię jak małego robaczka. A raczej usmażyć jak naleśnik...
To jeden z nielicznych wyznaczonych tam szlaków. Przejście całego zajmuje zaledwie około dwudziestu minut, ale to i tak wyczyn kiedy czujesz się jak popcorn w mikrofali.
W tej słonej suchej trawie coś jednak żyło i śledziło nas całą drogę przebiegając w tę i z powrotem pod drewnianym podestem...
Wyjechaliśmy z tej świątyni śmierci prawie przed samym zachodem słońca (uświadomiwszy wcześniej koledze-macho, że po zmroku robi się zimno i może warto jednak zawrócić zanim dojdziemy do końca tego pięknego wszędzie tak samo wyglądającego kanionu...)
Przystanek drugi - Miasto Grzechu. No... nie przesadzajmy. Raczej miasto rozrywki, hazardu i wszechobecnych pool parties. Jakoś w końcu trzeba przeżyć ten upał. Obowiązkowe zdjęcia z Wieżą Eiffela zaliczone. Ciężko zarobione 20$ w kasynie przegrane. Drinki w szklankach wielkości wiaderka wypite.
 Przejażdżka ogromnym diabelskim młynem z widokiem na miasto - checked.
 A w dole oczywiście pool party...


Żeby nie było, że się tylko przyglądałyśmy, my też zrobiłyśmy swoje domowe pool party. Nawiasem mówiąc, polecam podróżowanie z Airbnb. Mieszkaliśmy za pół darmo w ślicznym domu z wielką kuchnią, jadalnią w stylu "grecka uczta" i ratującym życie basenem.
Basen ratował moje dobre samopoczucie, ale niestety nie był w stanie uratować mojego przegrzanego telefonu. Przez wysoką temperaturę mój "fensi ajfoun" odmówił posłuszeństwa. Pierwszy raz w życiu musiałam włożyć telefon do lodówki... (pomogło!)
Wieczorem uderzyłyśmy z Wuuu na Fremont Street, gdzie jest niekończąca się impreza. Na jednej ze scen szalał Elvis ;)
Fremont Street jest zadaszona, a sufit pokrywa ogromny telebim, na którym co kilkadziesiąt minut wyświetlane są muzyczne show. My trafiłyśmy na pokaz z Bon Jovim <3 po którym zaczęła się pod sceną impreza w stylu lat osiemdziesiątych. Nasz mało rozrywkowy kolega zostawił nas tam i... poszedł czytać książkę do McDonald's. No cóż, co kto lubi. My w każdym razie bawiłyśmy się nieziemsko, zostałyśmy bohaterkami kilku amatorskich filmików nagrywanych przez przypadkowych towarzyszy zabawy i prawdopodobnie nieświadomie zostałyśmy również anonimowymi gwiazdami YouTube'a. (Uwaga do moich przyszłych mężów, dzieci i pracodawców: nie było mnie tam, to nie ja, i w ogóle to wszystko prowokacja i fotomontaż.)

A to już dzień następny, czyli Wielki Kanion. Robi wrażenie, prawda? Początkowy plan był taki, żeby jechać od strony zachodniej na słynny Skywalk (chodnik zrobiony ze szkła wysuwający się ze skarpy, dzięki któremu możesz oglądać kanion tuż pod swoimi stopami, "stąpająć w powietrzu".) Atrakcja okazała się jednak stosunkowo droga (trzeba kupić cały pakiet biletów wstępu za 75$.) Ponieważ na lot helikopterem nad kanionem też nie za bardzo było nas stać ;) zdecydowaliśmy się na hiking od strony południowej. Wyruszyliśmy z bardzo przyjemnego schroniska na jeden ze szlaków, który prowadzi górą wzdłuż kanionu. Widoki były... och, ach, no sama nie wiem jak to opisać. Cudowne. Nieziemskie. Zapierające dech w piersiach. I co najważniejsze, nie było już tak koszmarni gorąco. Szliśmy prawie cały dzień, aż do zmroku. Świetne jest to, że mogliśmy iść tylko w jedną stronę, najdalej jak się da, bo na całej długości szlaku są przystanki, więc w każdym momencie można złapać autobus powrotny do schroniska.

W pewnym momencie wędrówki znaleźliśmy sobie dogodne miejsce żeby usiąść, zrobić przerwę i nacieszyć się widokiem. Usiedliśmy na kamieniu, otworzyliśmy (ciepłe już niestety) wino i...

...
...
...

...nagle nasz nieustraszony kolega-macho zerwał się na równe nogi i zaczął uciekać w stronę szlaku krzycząc do nas: RUUUUN GIRLS! RUUUUUUUN!!!

Poczułam się trochę jak Forrest Gump. Popatrzyłam na Wuu ze zdziwieniem, zebrałyśmy szybko nasze rzeczy i dalejże gonić przerażonego wojaka z Kuwejtu. Okazało się, że to co go tak bardzo przestraszyło to tzw. tarantula hawk. Niewinnie wyglądający, przypominający chrząszcza insekt o pomarańczowych skrzydełkach, który swoim siedmiomilimetrowym żądłem zabija tarantule i składa w nich jaja. Użądlenie tej małej bestyjki klasyfikowane jest jako drugie pod względem bolesności użądlenie na świecie (pierwsze miejsce należy do tzw. mrówki pociskowej.) W praktyce wygląda to podobno tak, że leżysz na ziemi przez kilka minut, tarzając się z bólu i drąc wniebogłosy. Na szczęście nie mieliśmy okazji tego sprawdzić...

Śmiejąc się po cichu z naszego wystraszonego towarzysza (a w głębi ducha dziękując za to, że nic nas tam po drodze nie użądliło i nie zeżarło) strzeliłyśmy jeszcze kilka pamiątkowych fotek i... w drogę. Vacation was almost over. Czekała nas już tylko upojna noc w przydrożnym motelu i... 12 godzin jazdy z powrotem.


Piękna jak zawsze Wuuu...


I taki mały chomik nad taaaaaaką wieeeeelką dziuuurą w ziemi.


I promise I'll be back!

piątek, 10 lipca 2015

Podróż w dół mapy

Rzeki herbaty upłynęły od ostatniego wpisu. I to herbaty gorącej, bo zaprawdę powiadam wam, lato w północnej Californii nie jest tak bajkowe jak można sobie wyobrażać. Co prawda u mnie w Marin temperatura całkiem niezła, co skłania mnie do spędzania większej części mojego wolnego czasu w ogródku, ale odwiedzając Wuu w San Francisco w każdy weekend przeklinam jednakowo siarczyście, że nie zabrałam rajstop. I płaszcza. I szalika. No dobra, szalik nie jest konieczny, chyba że mieszka się przy West Portal... Choćby w całym San Francisco słońce grzało jak oszalałe, a ludzie w downtown paradowali w szortach, ilekroć wysiadam na West Portal wita mnie deszcz, mgła i stuprocentowe zachmurzenie. Niedawno wracałyśmy z klubu Uberem (taka tania taksówka). Było już całkiem ciemno i kiedy kierowca wjechał na ulicę gdzie mieszka Wuu, przykryła nas mgła gęsta i biała jak mleko. Światła samochodu rozpraszające się w tej mgle wyglądały dość mrocznie. Kierowca obejrzał się na nas, zaśmiał się nerwowo i napomknął, że teraz spodziewa się że za chwilę z tego mglistego mroku wyłoni się wprost przed maskę mała blada dziewczynka w białej sukience. Jeśli kiedykolwiek oglądaliście jakikolwiek horror, wiecie co miał na myśli. Brrr. Welcome to San Francisco...

Dwa tygodnie temu dostałam urlop, bo hostka zabrała dzieci do Bostonu. Myślałam o Vancouver, ale ostatecznie zdecydowałyśmy się z Wuu na road trip: Dolina Śmierci -> Las Vegas -> Grand Canyon. Ponieważ jednak ostatnim razem obiecałam kilka słów na temat wycieczki do Los Angeles, wspomnienia z urlopu zostawimy sobie na deser. Co za dużo to niezdrowo.

Tak, na tym zdjęciu mam pietruszkę na zębie.

Nasz bogate doświadczenie życiowe podpowiada nam, że w podróży dobre towarzystwo to podstawa. Tym razem ekipa byłą strzałem w dziesiątkę. Oprócz ociekającej sarkazmem GieeS (uwielbiam Cię!) i wiecznie głodnej Wuu (która nawet na powyższym zdjęciu coś wpiernicza) dołączyła do nas Aaa, mistrzyni stand-upu... zwłaszcza na siedząco. Serio, nie potrzebowałyśmy nawet radia w samochodzie, bo ruda rozbawiłaby wszystkich, wliczając w to stado śmiertelnie znudzonych lam, gdyby tylko mogły zrozumieć język polski. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto miałby taki flow...

Wypożyczyłyśmy samochód na lotnisku w San Jose i... w drogę. Miałyśmy tylko dwa dni i ponad 600 km do przejechania w jedną stronę. Dlatego skupiłyśmy się na tym, co można zobaczyć po drodze, a takie całodniowe atrakcje jak Disneyland czy Universal Studios zostawiłyśmy sobie na inną okazję. Wybrałyśmy trasę słynną kalifornijską "jedynką" (U.S. Route 1), bo zapewniała lepsze widoki i ciekawsze miejsca po drodze.

Przystanek 1 - Cambria
Małe nadmorskie miasteczko w hrabstwie San Luis Obispo. Tam pojechałyśmy obejrzeć Nitt Witt Ridge, czyli dom o powierzchni ponad 8000 metrów kwadratowych wybudowany na przestrzeni 50 lat przez artystę Arthura Harolda Beala wyłącznie przy użyciu prostych narzędzi, z odpadów i zużytych materiałów. "Dom ze śmieci" skonstruowany został w dużej części między innymi z puszek po piwie, części samochodowych czy... bębnów od pralki. Można go zwiedzać również od środka, ale należy wcześniej umówić się z obecnymi właścicielami tej "rezydencji". 





Samochodowe selfie z "dzióbkiem", czyli tak oto postępuje nasze mentalne zacofanie...
 Przystanek 2 - Morro Bay
- Gdzie jesteśmy?
- Czekaj, sprawdzę na mapie... yyyy... w jakimś Morro Bay.
- A co tu można zobaczyć?
- Nie mam pojęcia, ale chcę lody...
- A! No to parkujemy.

Znalazłyśmy nie tylko lody, ale cudowną kafejkę gdzie można było dostać domowe gofry z mrożonym jogurtem i... darmową kawę.  Rozbiła je dla nas przesympatyczna starsza pani, która była tak zachwycona naszym entuzjazmem do jedzenia, że nawet zaproponowała że zrobi nam zdjęcie. Miejsce nazywało się Grandma's Frozen Yogurt & Waffle Shop at "The Gathering Place". Polecam!


Wyglądają jak z plastiku, ale przysięgam że były bosssskieee...
Ach, jakie my piękne...


Nie było spienionego mleka, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby...

Giee zawsze taka kulturalna.

Gdzie my, tam i impreza. Tak się złożyło, że przypadkiem w Morro Bay akurat odbywał się zjazd miłośników takich oto cudeniek. Nie zaszkodziło obejrzeć, więc przespacerowałyśmy się główną ulicą z nadzieją na przejażdżkę, ale nikt nie był chętny zaprosić nas do środka. No trudno.





Przystanek 3 - San Luis Obispo, downtown
Był tylko jeden powód żeby się tam zatrzymać. GUMA.
...
...
...
...nie, nie złapałyśmy gumy. Nie jestem z resztą pewna czy któraś z nas umiałaby zmienić oponę. Ja na pewno nie. O co więc chodzi? No jak to, przecież to oczywiste że o gumę do żucia. I bynajmniej żadna z nas nie zapragnęła nagle odświeżyć sobie oddechu po długiej podróży i gofrach. Naszym celem podróżniczym była ściana budynku w downtown pokryta niezliczoną ilością absolutnie obrzydliwych, przeżutych gum. Zapytacie co to za atrakcja? No cóż drodzy Państwo, Ameryka! A czego się spodziewaliście, Partenonu?

Mina Wuu wyraża wszystko... 
...ale i tak nasza droga koleżanka nie omieszkała dołożyć swojego wkładu do tego zachwycającego wytworu kultury.

Cheese!
Przystanek 4 - Murale w Lompoc
Sobotnie popołudnie spędziłyśmy snując się po tym małym, wybitnie opustoszałym miasteczku. Źródłem naszego zainteresowania były słynne historyczne murale, których w downtown jest ponad trzydzieści. Obrazują różne mniej lub bardziej ważne wydarzenia z dziejów tej niezbyt szczerze mówiąc atrakcyjnej mieściny. Co roku na którejś ze ścian śródmieścia domalowywana jest jedna scena.

Halo? Czy oprócz nas są tu jacyś ludzie?

Co ta pani zamierza zrobić temu panu?!
Kobiety! Opanujcie się...
I wtedy Aaaa zaczęła śpiewać "Bożę coś Polskę", a ja dziękowałam niebiosom, że nikogo tam nie ma. 

Przystanek 5 - Santa Barbara
Do Los Angeles coraz bliżej. Santa Barbara słynie z pięknej plaży i... setek butików. Na to jednak nie było czasu. Z resztą, kto by myślał o zakupach, kiedy w pobliżu cztery głodne niewiasty zwęszyły jedzenie!



Przystanek 6 - LOS ANGELES!!!
Do LA do jechałyśmy w sobotę wieczorem i od razu zaczęłyśmy żałować, że nie zarezerwowałyśmy hostelu wcześniej. Wszystkie względnie atrakcyjne cenowo miejsca były oczywiście zajęte i spędziłyśmy dobrą godziną obdzwaniając wszystkie możliwe motele w promieniu dwudziestu mil. Oczywiście zamiast iść do najbliższego Starbucksa uparłyśmy się żeby siedzieć w zaparkowanym w samym sercu downtown samochodzie. Zastrzegam, też byście nie wysiedli. Ta część miasta zamienia się nocą w prawdziwe pole namiotowe. Obozowisko bezdomnych, narkomanów, chorych psychicznie i innych "zwyczajnych" dziwaków. Pomijając kwestie bezpieczeństwa osobistego, za żadne skarby nie chciałyśmy zostawiać tam wypożyczonego auta. Po obdzwonieniu przynajmniej piętnastu miejsc w końcu znalazłyśmy coś na co względnie nas było stać i ruszyłyśmy zdobywać Mekkę zwaną łóżkiem.


W niedzielę od rana hiking w Hollywood, żeby sfotografować słynny znak. Szlak nie był wymagający. Ot, zwykły spacer, około 30 minut w obie strony. Było gorąco, więc założyłyśmy długie letnie sukienki i klapki. Mijający nas ludzie wyglądali jednak jakby bardziej od "bycia fit" interesowało ich "jak ubrać się fit". Jeden wyjątkowo dowcipny typ zapytał nas nawet, czy tam na górze odprawiają dzisiaj jakąś mszę, bo wystroiłyśmy się jak do kościoła. No tak, tyle że u nas do kościoła w niedzielę większość ludzi chodzi pieszo, dla zdrowia. Amerykanie nawet na drugą stronę ulicy jadą samochodem, nic więc dziwnego że trzydziestominutowy spacer wymaga tutaj według niektórych specjalistycznego sprzętu i butów do biegania...

Po tej uroczej przebieżce i cudownym śniadaniu w pobliskiej piekarni pojechałyśmy zobaczyć słynną Walk of Fame. Głowy z wrażenia nie urywa, ale przynajmniej sfotografowałam gwiazdę Johnego Deppa (cóż za emocje...) i włożyłam łapy w odciski Morgana Freemana. Wuu wpadła przypadkiem w objęcia jednego z piętnastu kręcących się w pobliżu Spidermanów, ale nie ściągnął maski, więc w dalszym ciągu nie wiemy czy był wystarczająco przystojny.  Przed samym wyjazdem pojechałyśmy jeszcze na Beverly Hills. Miałyśmy ze sobą mapę, która w założeniach miała nam pokazać gdzie mieszkają "najjaśniejsze z gwiazd". Z mapą czy bez, i tak ostatecznie się zgubiłyśmy krążąc pomiędzy domami domniemanych celebrytów, ukrytych w 90 procentach przed ciekawskim okiem turysty za trzymetrowym płotem.







W drodze powrotnej przypomniało nam się jeszcze, że nie byłyśmy na plaży, więc zrobiłyśmy szybki przystanek w Santa Monica i... wskoczyłyśmy do oceanu. Scena rodem ze "Słonecznego patrolu"...


Wuu suszy pachy...

















































Więcej grzechów popełnionych w Mieście Aniołów nie pamiętam, a nawet jeśli pamiętam to i tak Wam nie powiem. "What happens in LA, stays in LA..." A nie, zaraz... czy to powiedzenie nie odnosiło się czasem do Vegas? No to o Vegas będzie następnym razem. Ciao!