Translate blog

poniedziałek, 3 listopada 2014

Wybór host family - cz. I

Witajcie znów. Dziś kilka słów o wyborze mojej przyszłej (już obecnej?) host rodziny. Nie była to szczególnie trudna decyzja, bo i wybór był prawdę mówiąc niewielki. Ale po kolei...

Aplikowałam do programu przez agencję Prowork/AuPairCare. Po otworzeniu mojego profilu online dla rodzin na pierwszy kontakt z jakąkolwiek rodziną czekałam dokladnie 3 tygodnie. Nie muszę chyba dodawać, że dla mnie była to caaaała wieeeczność... Sprawdzałam konto kilka razy dziennie, i w końcu we wrześniu moje szczęśliwe oczy ujrzały zgłoszenie od małżeństwa z Seattle. Moje pierwsze wrażenie - to jest na końcu świata! Ale wiek dzieci mi pasował, a to dość ważne (dziewczynka i chłopiec, 7 lat i 4 lata). Prawie równolegle ze zgłoszeniem w aupairroomie dostałam maila od hostów. Umowiliśmy się na skypa i... rozmawialiśmy prawie półtorej godziny! Najpierw host i hostka byli razem, ale dzieciaki straszliwie szalały (skakały po łóżkach i przerywały rozmowę), więc host dad się zmył i pojechał z nimi na hamburgery. Oczywiście host mum od razu mnie zapewniala, że "nie robią tego często i ogólnie starają się zdrowo odżywiać", ale czułam, że to ściema ;) By the way - wcale mi to nie przeszkadzało, kocham McDonalds bardziej niż babcine obiadki, ale wyobraziłam sobie zaraz, że wrócę z tego operowania dwa razy większa... Podobno wszystkie au pair w USA tyją, napisali tak nawet w oficjalnym podręczniku dostepnym na stronie agencji (sic!) Swoją drogą (taka mała dygresja) ten podręcznik jest CAŁKIEM życiowy, same praktyczne info: jak oszczędzać kasę, co i gdzie kupować, jak tanio podróżować... Polecam, oczywiście nie jako jedyne źródło, ale w konfrontacji z informacjami od byłych i obecnych operek jak najbardziej.

Seattle - tam rzeczywiście czasem świeci słońce, czy to photoshop? :P
Wracając do mojej rozmowy z hostką - ogólnie było miło. Rozmawiałysmy głównie o tym, co dzieci lubią jeść, co robią w wolnym czasie i jakie byłyby moje obowiązki. Ucieszyłam się przede wszystkim z tego, że szkoła jest blisko, prawie za rogiem, i moje zadanie polegałoby głównie na odprowadzaniu mlodych. Odprowadzaniu - nie wożeniu - a to przed jazdą samochodem mam największe opory. Ale z rozmowy wywnioskowałam też, że hości mają jeden samochód i nie byłby on dla mnie dostępny na co dzień, więc gdybym chciała dotrzeć do centrum miasta, musiałabym wlec się komunikacją miejską. Świetnie - pomyślałam - będę wracać wieczorem z jakiegoś spotkania autobusem i zamordują mnie na przystanku... Host mum zadawała mi też trochę dziwne pytania, w rodzaju: "co widzisz teraz za oknem". Ale zrobiła na mnie wrażenie sympatycznej osoby. Zrobiła nawet wycieczkę z laptopem po domu, żeby pokazać mi, jak mieszkają. Domek był niewielki, żeby nie powiedzieć - ciasny. W mikroskopijnej kuchni stolik, przy ktorym oni sami ledwie się mieścili całą rodziną, na parterze łazienka, a na górze ich sypialnia (tego akurat mi nie pokazała). Przeraził mnie natomiast pokój potencjalnej au pair. Głównie dlatego, że znajdował się... w piwnicy. Malutkie okienko tuż pod sufitem oznaczalo niewątpliwie, że przez większą część dnia zamiast słońca oglądałabym krety i korzonki. Ponieważ moi potencjalni hości nie mieli wcześniej operki, pokoik był jeszcze nieprzygotowany i na tamten moment znajdował się w nim prowioryczny gabinet i kupa bałaganu. Nie bardzo mnie to przekonało, ale powiedziałam delikatnie host mum, że dom jest "raczej przytulny". W końcu to pierwsza rozmowa, nie chciałam tak walić prosto z mostu... Pokój znajdował się bezpośrednio w sąsiedztwie czegoś w rodzaju "salonu zabaw" dla dzieci, z telewizorem, stolikiem i mnóstwem porozwalanych zabawek. Niezbyt fortunny układ. Trudno bylo mi uwierzyć, że w moim czasie wolnym uroczy czterolatek oglądający TV nie szturmowałby non stop moich drzwi, żeby zapytać co robię. Zwłaszcza, że dzieci podczas rozmowy zachowywały się trochę nieodpowiednio. I nie bardzo chciały też ze mną rozmawiać (sprawiały wrażenie nieśmiałych).

Po rozmowie, kiedy już trochę ochłonęłam, zaczęłam rozważać plusy i minusy. Zadałam sobie pytanie: kobieto! czy naprawdę chcesz mieszkać:
- w mieście na końcu świata, gdzie ciągle pada deszcz, jest zimno, mgła i wszędzie daleko,
- w ciasnym domku, z czteroosobową rodziną, w piwnicy z widokiem na trawnik,
- w nieustającym sąsiedztwie rozbrykanych potworów, których rodzice nie udostępniają ci samochodu, a ich najbardziej ambitne plany na wakacje to kemping w pobliskim lesie (serio...),
- w dzielnicy, która do złudzenia przypomina twoje polskie osiedle (cóż za miła odmiana, google maps nie kłamie...)?
Z drugiej strony odpowiadały mi moje obowiązki, bliskośc uniwerku, wiek i liczba dzieciaków. Nie powiedziałam "nie". Rodzina wciąż widniała na moim profilu, ale nie miałam od nich zaproszenia na kolejną rozmowę. W końcu, pięć dni później, dostałam od nich na maila bardzo... zabawną ankietę.
Wyglądała tak:

1. On a scale of 1-10 with 1 being messy and 10 being the cleanest, where would you rank yourself?
2. On a scale of 1-10 with 1 being reactive and 10 being proactive, where would your friends and family rank you?
3. On a scale of 1-10 with 1 being reserved and 10 being boisterous, where would your friends and family rank you?
4. On a scale of 1-10 with 1 being permissive and 10 being strict, where would you rank your experience with children?
5. Are you the type of person who prefers a written schedule of your week, or would you rather see what the week brings? Please explain.
6. If you are in a relationship, what is the status now? Please explain.

Oczywiście odpowiedziałam na wszystkie pytania, ale wydało mi się śmieszne szacowanie np. podejścia do czystości w skali 1-10. To takie... drobiazgowe.

Z dnia na dzień byłam coraz bardziej przekonana do tego, że jednak nie chcę spędzić najbliższego roku w tym zimnym i zamglonym mieście, w piwnicy państwa B. Znajomi nawet żartowali, że jeśli hości nie będą mnie z niej wypuszczać, przyjadą po mnie do Stanów i zorganizują "odbicie zakładnika". Very funny...

Już zastanawiałam się, jak odmóic moim niedoszłym "prześladowcom" (noooo... żartuję oczywiście, mam nadzieję, że nigdy nie zaslużyliby na takie miano!) kiedy w około tydzień po odesłaniu nieszczęsnej ankietki przyszedł mail z informacją od B., że zdecydowali się na inna operkę. Tak, to była ulga, zwłaszcza że już wtedy byłam w kontakcie z host family, na którą się ostatecznie zdecydowałam. Chociaż... może z ciekawości odwiedzę kiedyś Seattle?

Było mi miło, że B. dali mi znać o swojej decyzji, zamiast po prostu zniknąć bez słowa z mojego profilu. Życzyłam im wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że będą zadowoleni ze swojej nowej au pair. Ja jadę tam, gdzie czasem jednak wygląda słońce. I mam nadzieję (God, please, make it true!) że będę zadowolona z dokonanego wyboru. Moja obecna hostka urzekła mnie wieloma rzeczami. Ale o niej - następnym razem...

P. S. Wsiadłam dziś za kółko i zrobiłam objazdówkę po mieście. Obiecałam hostce, że będę ćwiczyć... Nie było źle!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz