Translate blog

niedziela, 9 listopada 2014

Wybór agencji i aplikacja - cz. II

Ca za pięęęękna, leniiiiwa niedziela :) Wypiliście już kawę? Obejrzeliście ulubiony serial? Ja przymierzam się do domowego latte z cynamonem. Jak szaleć to szaleć. Miałam zdaje się napisać coś o dokumentach i aplikacji, ale jak to zrobić, skoro popołudnie takie cudowne a kanapa taka wygodna... No dobra. Chociaż kilka zdań.

Jeśli chodzi o całą te papierologię, którą należy wysłać do agencji, to najważniejsze oczywiście były referencje dotyczące opieki nad dziećmi. Z tym nie miałam problemu, bywałam opiekunem na koloniach i wycieczkach, miałam praktyki w podstawówce, gimnazjum i pogotowiu opiekuńczym, no i udzielałam korepetycji. Nie pamiętam dokładnie, ile godzin tego wszystkiego wyszło (nie prosiłam o referencje z wszystkich wyjazdów na których byłam z dziećmi, wybrałam sobie tylko kilka), ale i tak kiedy porównałam moje godziny z liczbą godzin niektórych kandydatek, które obok mnie "wisiały" na stronie APC (AuPaiCare), to moja aplikacja wypadła dość blado... Niektóre dziewczyny miały tak kosmiczną liczbę, że musiałyby chyba niańczyć dzieci od kołyski i w ogóle nie chodzić do szkoły. Nie wiem, czy takie referencje są bardziej wiarygodne. ale nie mnie to oceniać... ;) Do referencji trzeba było dołączyć też tzw. personal recommendation, czyli formularz z opinią o kandydatce wypełniony przez osobę, która ją dobrze zna, np. nauczyciel, przełożony z pracy, etc... Mnie ten dokument wypełniła osoba, która była opiekunem moich praktyk, i z którą później pracowałam. Zarówno referencje, jak i recommendation musiało być przetłumaczone na angielski (były do tego osobne formularze). Ja swoje tłumaczyłam sama, a niektóre pisały osoby polecające mnie od razu w języku angielskim. Większość była od osób niespokrewnionych (musi być min. 200 godzin takich), a jedne wypełniła mi siostra. Następny ważny papier to formularz medyczny. Z tym był największy cyrk.
Ja z dzieciakami mojej siostry. Przykładowa fotka do aplikacji.
Zostawiłam ten papierek na koniec, bo myślałam, że moja lekarka, która jest maszynką do wypisywania recept i zwolnień, załatwi ten formularz on razu. Niestety, pani jak go zobaczyła najpierw baaardzo się wystraszyła, potem jęczała, że ona na pewno nie ma do tego uprawnień, a po moich gorących zapewnieniach, że jednak MAAA!!! zarekwirowała mi ten świstek na tydzień, ponieważ "musiała go z kimś skonsultować". Ciekawy sposób unikania odpowiedzialności. Po tygodniu dostałam swój papierek, wypełniony oczywiście na szybko, ledwo czytelnie i byle jak. O niektóre rzeczy w ogóle mnie nie zapytała, tylko wypełniła co chciała. Ale musiałam swoje odczekać... Po tym incydencie szybciutko przeniosłam się do innego lekarza, nie lubię jak ktoś marnuje mój czas.

Do tych dokumentów musiałam jeszcze dołączyć ksero paszportu i prawa jazdy, ksero międzynarodowego prawka (wyrobienie to tylko formalność, trzeba wypełnić wniosek w urzędzie który wydal krajowe prawko, dać zdjęcie i zapłacić 35zł), zaświadczenie o niekaralności (dają od ręki w sądzie - 30 zł) i podpisaną umowę z agencja amerykańską. Bo oczywiście umowy ze strona polską i amerykańską podpisuje się osobno. A później zostaje już tylko aplikacja online, czyli milion ramek do uzupełnienia z informacjami o sobie (zareklamować trza się przecie!), swojej diecie, stanie zdrowia, hobby, umiejętnościach, skończonej szkole, doświadczeniu z dziećmi, jeździe samochodem, umiejętnościach pływania, et cetera... Neverending form! Do tego masa zdjęć, najlepiej takich z dzieciaczkami w różnych sytuacjach i... filmik! muszę przyznać, że przy filmiku miałam profesjonalną pomoc, więc wyszedł naprawdę godnie. Zdjęć miałam niewiele, część to były rodzinne fotki, część przedstawiała mnie z przyjaciółmi, a kilka zrobionych było specjalnie do aplikacji. Z tym filmikiem i zdjęciami było najwięcej fun'u. Jeszcze uparłam się, że na filmiku będę robić sernik, więc kręcenie tego wszystkiego zajęło wieki. A znowu J.S. chciał, żeby na przebitkach, gdzie coś mówię było ładne światło, więc kręciliśmy to na dworze i za każdym razem kiedy znaleźliśmy ładny kadr, zaczynał padać deszcz. Wtedy zrozumiałam, dlaczego łatwiej zrobić taki film komórką, w pokoju... Ale z mojego byłam baardzo dumna, i niech tak zostanie :P A teraz idę zrobić tę kawę. See you!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz