Translate blog

poniedziałek, 24 listopada 2014

Belgisjkie strajki i inne bajki

Dziś dopadła mnie kolorowa nowina, że akurat na dzień mojego wylotu przewidziany jest STRAJK GENERALNY w Belgii. I - tak, tak - zastrajkuje również moje lotnisko, gdzie mam przesiadkę.

Ogólnie Bruksela prawdopodobnie będzie trochę sparaliżowana. Nie wiem, jaki procent lotów będzie odwołany albo opóźniony ale nie brzmi to dobrze i wolałabym nie pakować się tego dnia w ten ich bajzel... Perspektywa utknięcia na belgisjkim lotnisku jest niezbyt kusząca. Napisałam maila do agencji z pytaniem, czy już coś o tym może wiedzą i czy byliby uprzejmi skontaktować się z Brussels Airlines, żeby to wyjaśnić. Czekam na info.

Mój wyczekiwany nabytek :)
Tymczasem, po wielu perypetiach DOTARŁY do mnie moje nowiuśkie, piękne walizki!!! Ostatecznie w kolorze bordowym (chociaż pierwotnie miał być żółty). Są w idealnym rozmiarze, mała zmieści się na półkę zarówno w Brussels, jak i w United Airlines. Oczywiście, jak to zwykle bywa, nie mogło obyć się bez przygód z hurtownią i transportem. Najpierw okazało się, że nie ma koloru, który zamówiłam. Zamieniłam więc żółte na czerwone, ale następnego dnia pan z firmy znów zadzwonił, że uszkodzili je w transporcie i dotrą trochę później, a poza tym to był ostatni czerwony komplet i proszą o wybór innego koloru. Dziś, kiedy przyjechał kurier, dokładnie sprawdziłam przy nim przesyłkę, ale była w idealnym stanie, a w środku czekały takie oto cudeńka Mam nadzieje, że będą wytrzymałe...
Dzięki zakupom, których ciągle przybywa, i porządkom, które trwają, mój pokój zaczyna przypominać magazyn. Już niedługo. Dzisiaj pozbyłam się całego worka różnych niepotrzebnych klamotów. Jutro ciąg dalszy. A, i dowiedziałam się gdzie dokładnie spędzę Boże Narodzenie! ale o tym może następnym razem...

wtorek, 18 listopada 2014

Zima w kościach...

Ostatnie dni upływają mi zasadniczo na absolutnie niewłaściwym jedzeniu absolutnie niewłaściwych rzeczy o absolutnie niewłaściwych porach... Penne z warzywami i sosem curry o 23:45 nie jest może najzdrowszym rozwiązaniem, ale są pod słońcem takie przyjemności, których trudno sobie odmówić. Taka na przykład gorąca czekolada z bitą śmietanką i cynamonem... No jak bez tego żyć?!

Mój pocieszyciel na zimę.
Ukradzione stąd.
Swojemu "dziełu" zdjęcia nie zrobiłam...
Dobra. Przyznaję się. Sos był ze słoika a warzywa z mrożonki. Moja kulinarna reputacja ucierpiała, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie było dobre. Było... A czekolada to tak w ramach świętowania udanych zakupów. Ladies and gentlemen, wreszcie ostatecznie, nieodwołalnie i pewnie zdecydowałam się na walizki. Zamówienie zrobione, prawdopodobnie są już w drodze... Były mega tanie, więc na zestawie, w porównaniu do Pucciniego, zaoszczędziłam jakieś 300 zł! Mam nadzieję, że nie rozpadną się przy pierwszym locie... Mój nabytek znalazłam tu: hurtowniawalizek.pl. Są wykonane z poliwęglanu, na kauczukowych kółkach i dokładnie spełniają wymogi co do wymiarów. Mała walizka ma 53x33x20, co pasuje nawet do regulaminu United Airlines, którymi będę lecieć z New Jersey do San Francisco. Specjalne podziękowanie dla G. (czyli Dżiiii :P ) i Ł. którzy zmotywowali mnie do szukania czegoś tańszego. Dzięki Wam stać mnie na prezent dla hostów trochę droższy niż krówki...

Są też inne dobre wiadomości a propos lotu. Agencja dala znać, że leci ze mną z Warszawy jeszcze jedna dziewczyna. Nie mam na razie namiarów do niej, prześlą mi dopiero po jej rozmowie wizowej. Dziwna zasada, nie wiem co by jej zaszkodziło gdybym napisała do niej teraz... Ale i tak jestem niepocieszona, bo Dżiii i Wuu wylatują razem z Krakowa. Wszystkie trzy będziemy mieszkać w okolicach San Francisco, fajnie byłoby już od początku lecieć razem. Początkowo myślałam, że może chociaż przesiadkę będziemy mieć wspólną, ale niestety. Życie... spotkamy się na miejscu, w drodze z lotniska na szkolenie :) 

czwartek, 13 listopada 2014

Zakupów ciąg dalszy...

Ostatnie dni mijają pod znakiem spotykania się z dawno nie spotykanymi znajomymi, odwiedzania miejsc, które lubię, i ogólnie powolnego żegnania się ze wszystkim, za czym na pewno nie raz zatęsknię tam, za oceanem. Ale żeby nie było tak sentymentalnie, to też czas zakupowego szału...

Walizka Puccini ABS01, duża. Ładny kolorek :) Źródło.
Zacznę od tego, że w dalszym ciągu nie kupiłam tych nieszczęsnych walizek. Urocze Snowballe nie do końca spełniają standardy linii lotniczych, zwłaszcza jeśli chodzi o wymiary bagażu podręcznego. United Airlines, którymi będę się przemieszczać do San Francisco wymagają dużo mniejszej walichy, a przecież już po ulokowaniu się u mojej rodzinki czeka mnie kolejny lot - na święta do Kolorado. Ale, ale! wygrzebałam ostatnio super serię od Pucciniego. Minusem jest tylko cena. Mała kabinówka kosztuje prawie dwie stówki (o niebiosa!), ale za to na pewno wlezie na każą półkę w samolocie, bo ma wymiary pod Wizzaira, a mniejszych to już chyba nie wymyślono :P Za to to duże cudeńko ma pojemność aż 109l., jest zrobione z ABS-u i ma zamek TSA. Waham się jeszcze, G. mnie urabia że to drogo i lepiej do podręcznego kupić torbę. Ale ja nie chce torby, bo będę ją musiała nosić i co mój biedny sfatygowany kręgosłup na to...? Kółeczka to jednak wygoda.

Śliczna świąteczna filiżanka w bałwanki, w zestawie ze
spodeczkiem oczywiście. Pojemność aż 0,5 litra! Źródło.
Ale faktem jest, że za cenę małej walizki mogłabym spokojnie zaopatrzyć się w prezenty dla host rodzinki. Oczywiście absolutny must have to polskie słodycze. Dla hostki myślałam o kukułkach i torciku wedlowkim, a dla dzieciaków też pewnie coś ze starego dobrego Wedla. Tyle tego jest! Za słodyczami z Wawelu ja sama nie przepadam, więc raczej ich nie kupię. Ale młoda koniecznie chce słodycze z Polski, więc muszę się postarać. Dla hostki myślałam tez o czymś ceramicznym, wyrabianym, np. kubeczku na kawę z motywem ludowym, czy coś w tym stylu... A dla dzieciaków? Cóż, jeszcze nie wiem... Oni kochają Star Wars, więc przeszły mi przez myśl puzzle, ale jest mały wybór. Poza tym, jeśli faktycznie są takimi fanami, to pewnie mają już mnóstwo gadżetów z Gwiezdnych Wojen. Może zdecyduję się na coś bardziej kojarzącego się z Polską?

Pluszasty mistrz Yoda. Sama bym takiego przygarnęła ;)
No i oczywiście tydzień po moim przyjeździe jest Boże Narodzenie i poważnie zastanawiam się nad tym, czy upominków też nie kupić już w Polsce, będę mieć z głowy latanie po sklepach na ostatnia chwilę. Znalazłam sympatyczny blog o prezentach: www.prezentujeprezenty.pl/ i dziewczyna poleca tam kilka naprawdę świetnych stronek, przez które można zamówić gadżety kojarzące się z naszym krajem. Jest np. super sklep z ceramiką: www.e-manufaktura.com/ albo taki z upominkami kojarzącymi się z PRL-em: www.spodlady.com/ Mam sporo zabawy przeglądając te prezenty i na pewno niedługo na coś się zdecyduję. A jak zamówię, to i pokażę... 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Historia pewnego... rentgena.

A mówią, że sport to zdrowie! Chodziło się na fitnesy, obtlukło się przypadkiem to i owo, i oto - proszę bardzo - nadszedł ten dzień, kiedy trzeba było prześwietlić miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę...

Nie wiem, jak na imię miała pani w rejestracji, ale na pewno nie nazywała się "dyskrecja". Kolejka była nieziemska, bo to przecie tzw. "długi łykend" i cały naród na hurrra robić rentgena postanowił! Ustawiłam się więc grzecznie w kolejeczce, jak Pan Bóg przykazał, i kiedy uwaga pani w kitelku skoncentrowała się wreszcie na mnie, szybko tego pożałowałam. Niewieście tej nie przeszkadzało bowiem przy tłumie gapiów, (względnie słuchaczy) wypytać mnie, czy (wybaczcie bezpośredniość) kupka już była i czy aby na pewno nie cierpię na zatwardzenie. Jako że nie nawykłam opowiadać przy świadkach o swoich zwyczajach defekacyjnych, lico me udekorował zaraz soczysty rumieniec. Ja wiem, proszę państwa, no że wiecie... "człowiekiem jestem..." i że... "humani nihil a me alienum puto"... ale żeby tak przy ludziach?!

Wszystkich Świętych. Foto by: moja cudowna siostra.
Napisalam też dziś maila do mojej hostki, coby podtrzymać kontakt. Dostałam od nich niedawno fotkę, na którym młody był w swoim Halloweenowym stroju. Przebrał się za Lorda Vadera i chciałam zapytać E.L. czy oboje dzieciaków lubi Star Wars. Odpisała mi, że tak - wszyscy uwielbiają (ona też!) Cóż, teraz przynajmniej wiem, w jakie prezenty celować. Myślałam o jakichś puzzlach i oczywiście polskich słodyczach. Przy okazji napisałam E.L. jak u nas obchodzi się święto 1-go listopada i wysłałam dwie fotki. Dla mnie Wszystkich Świętych zawsze było takie rodzinne i pełne nadziei, a cmentarz wieczorem, z tymi wszystkimi pięknymi kwiatami, lampkami i unoszacą się nad nim łuną wygląda nieziemsko. Dosłownie..!

I jeszcze jedno "siostrowe". Wysłałam hostom :)
Przy okazji podpytałam E.L. jakim samochodem będę jeździć. Nie jestem jakimś mistrzem kierownicy, więc dla mnie to ważne czy będe prowadzić zwykłego sedanka czy wypasionego SUVa. Ucieszyłam się! Okazało się, że do wożenia dzieciaków mają trochę starsze Volvo S80, czyli mniej więcej coś takiego jak na zdjęciu poniżej. Moje domowe autko jest podobnych gabarytów, więc myślę że zmiana nie będzie duża. No i moje jest staaaarsze. Sporo starsze. Hostka jeździ nowszą Mazdą w wersji SUV i byc może czasem będę musiała z niej skorzystać, kiedy np. w Volvo będą wymieniać olej. Scary! a jak coś zarysuję?!

Sedanik :) Takim będe jeździć w USA. Źródło.
Mam nadzieję, że mój pobyt przebiegnie bez "bad news" jeśli chodzi o prowadzenie samochodu. A na razie - practice, practice, practice... A, i jeszcze jedno! Dziś na Pulsie leciała "Ucieczka z Alcatraz" z Clintem Eastwoodem. Z racji, że będę mieszkać nieopodal tego osławionego miejsca i pewnie nie omieszkam go zwiedzić, zerknęlam dzisiaj na film. Nuuuda! Przewidywalny, zero napięcia, a kiedy skończyla sie ostatnia scena i puścili napisy, miałam ochotę zapytać "TO JUUŻ?!" Wiem, że staroć i pewnie większość z Was juz widziala, ale... nie polecam ;)




niedziela, 9 listopada 2014

Wybór agencji i aplikacja - cz. II

Ca za pięęęękna, leniiiiwa niedziela :) Wypiliście już kawę? Obejrzeliście ulubiony serial? Ja przymierzam się do domowego latte z cynamonem. Jak szaleć to szaleć. Miałam zdaje się napisać coś o dokumentach i aplikacji, ale jak to zrobić, skoro popołudnie takie cudowne a kanapa taka wygodna... No dobra. Chociaż kilka zdań.

Jeśli chodzi o całą te papierologię, którą należy wysłać do agencji, to najważniejsze oczywiście były referencje dotyczące opieki nad dziećmi. Z tym nie miałam problemu, bywałam opiekunem na koloniach i wycieczkach, miałam praktyki w podstawówce, gimnazjum i pogotowiu opiekuńczym, no i udzielałam korepetycji. Nie pamiętam dokładnie, ile godzin tego wszystkiego wyszło (nie prosiłam o referencje z wszystkich wyjazdów na których byłam z dziećmi, wybrałam sobie tylko kilka), ale i tak kiedy porównałam moje godziny z liczbą godzin niektórych kandydatek, które obok mnie "wisiały" na stronie APC (AuPaiCare), to moja aplikacja wypadła dość blado... Niektóre dziewczyny miały tak kosmiczną liczbę, że musiałyby chyba niańczyć dzieci od kołyski i w ogóle nie chodzić do szkoły. Nie wiem, czy takie referencje są bardziej wiarygodne. ale nie mnie to oceniać... ;) Do referencji trzeba było dołączyć też tzw. personal recommendation, czyli formularz z opinią o kandydatce wypełniony przez osobę, która ją dobrze zna, np. nauczyciel, przełożony z pracy, etc... Mnie ten dokument wypełniła osoba, która była opiekunem moich praktyk, i z którą później pracowałam. Zarówno referencje, jak i recommendation musiało być przetłumaczone na angielski (były do tego osobne formularze). Ja swoje tłumaczyłam sama, a niektóre pisały osoby polecające mnie od razu w języku angielskim. Większość była od osób niespokrewnionych (musi być min. 200 godzin takich), a jedne wypełniła mi siostra. Następny ważny papier to formularz medyczny. Z tym był największy cyrk.
Ja z dzieciakami mojej siostry. Przykładowa fotka do aplikacji.
Zostawiłam ten papierek na koniec, bo myślałam, że moja lekarka, która jest maszynką do wypisywania recept i zwolnień, załatwi ten formularz on razu. Niestety, pani jak go zobaczyła najpierw baaardzo się wystraszyła, potem jęczała, że ona na pewno nie ma do tego uprawnień, a po moich gorących zapewnieniach, że jednak MAAA!!! zarekwirowała mi ten świstek na tydzień, ponieważ "musiała go z kimś skonsultować". Ciekawy sposób unikania odpowiedzialności. Po tygodniu dostałam swój papierek, wypełniony oczywiście na szybko, ledwo czytelnie i byle jak. O niektóre rzeczy w ogóle mnie nie zapytała, tylko wypełniła co chciała. Ale musiałam swoje odczekać... Po tym incydencie szybciutko przeniosłam się do innego lekarza, nie lubię jak ktoś marnuje mój czas.

Do tych dokumentów musiałam jeszcze dołączyć ksero paszportu i prawa jazdy, ksero międzynarodowego prawka (wyrobienie to tylko formalność, trzeba wypełnić wniosek w urzędzie który wydal krajowe prawko, dać zdjęcie i zapłacić 35zł), zaświadczenie o niekaralności (dają od ręki w sądzie - 30 zł) i podpisaną umowę z agencja amerykańską. Bo oczywiście umowy ze strona polską i amerykańską podpisuje się osobno. A później zostaje już tylko aplikacja online, czyli milion ramek do uzupełnienia z informacjami o sobie (zareklamować trza się przecie!), swojej diecie, stanie zdrowia, hobby, umiejętnościach, skończonej szkole, doświadczeniu z dziećmi, jeździe samochodem, umiejętnościach pływania, et cetera... Neverending form! Do tego masa zdjęć, najlepiej takich z dzieciaczkami w różnych sytuacjach i... filmik! muszę przyznać, że przy filmiku miałam profesjonalną pomoc, więc wyszedł naprawdę godnie. Zdjęć miałam niewiele, część to były rodzinne fotki, część przedstawiała mnie z przyjaciółmi, a kilka zrobionych było specjalnie do aplikacji. Z tym filmikiem i zdjęciami było najwięcej fun'u. Jeszcze uparłam się, że na filmiku będę robić sernik, więc kręcenie tego wszystkiego zajęło wieki. A znowu J.S. chciał, żeby na przebitkach, gdzie coś mówię było ładne światło, więc kręciliśmy to na dworze i za każdym razem kiedy znaleźliśmy ładny kadr, zaczynał padać deszcz. Wtedy zrozumiałam, dlaczego łatwiej zrobić taki film komórką, w pokoju... Ale z mojego byłam baardzo dumna, i niech tak zostanie :P A teraz idę zrobić tę kawę. See you!

sobota, 8 listopada 2014

Wybór agencji i aplikacja - cz. I

Dziś kilka słów o mojej agencji i o tym, jak wyglądała procedura aplikacyjna. Korzystałam z pośrednictwa polskiego biura Prowork (www.prowork.com.pl), które współpracuje z amerykańską agencją AuPaiCare (www.aupaircare.com). Na wstępie zaznaczę, że nie mam doświadczenia z innymi pośrednikami, więc nie mogę porównać warunków oferowanych przez różne agencje. Mogę tylko powiedzieć czym kierowałam się wybierając tę konkretną.

Z Proworkiem zetknęłam się zaraz po maturze, kiedy po raz pierwszy planowałam wyjazd do Stanów. Ich strona wyświetliła się jako jedna z pierwszych, kiedy wpisywałam w wyszukiwarkę hasło "au pair USA", a opinie na ich temat znalazłam na wielu forach. Na tle innych agencji, tak wtedy jak i teraz, atutem Proworku jest cena. Koszt programu to 890 złotych płatne w dwóch ratach: 190 zł przy podpisaniu umowy i 700zł dopiero po znalezieniu rodziny goszczącej. Opłata ta pokrywa poszerzone ubezpieczenie (dodatkowo płatne w niektórych agencjach) i oczywiście takie podstawowe rzeczy, jak przelot w obie strony czy szkolenie w New Jersey. Oczywiście w toku rekrutacji dochodzą dodatkowe koszty, takie jak zaświadczenie o niekaralności, wydanie międzynarodowego prawa jazdy ("must have" przy wyjeździe do Stanów), opłata wizowa (160$), zdjęcia do wizy, zakup walizek czy drobnych upominków, które wręcza się rodzinie goszczącej po przyjeździe. No i warto na dobry początek mieć w portfelu minimum 250-300$, bo pierwsze kieszonkowe dostaje się dopiero po dwóch tygodniach pobytu. Ale po zsumowaniu wszystkich kosztów i tak zwykle dochodzi się do wniosku, że za rok pobytu w USA to wcale niedużo.

O szczegółowych warunkach programu nie będę pisać, bo czarno na białym wyłuszczone są na stronie agencji (klik). Mój wyjazd zaraz po maturze nie doszedł do skutku głównie dlatego, że miałam problem ze zdaniem prawka, a o ile do wyjazdu do krajów europejskich nie jest ono konieczne, to wymagają go wszystkie agencje amerykańskie. A bez pośrednictwa takiej agencji nie można zostać au pair w USA, jest to nielegalne i nie sposób dostać wizy, nawet jeśli na własną rękę znajdzie się zainteresowaną rodzinę, np. przez Internet. Ma to też swoje plusy, uważam że wyjazd za pośrednictwem agencji jest dużo bezpieczniejszy, i chociaż nie można oczekiwać od local agency, że będzie Matką Teresą pochylającą się nad każdym Twoim problemem, to w zasadniczych sprawach można liczyć na pomoc i ewentualną interwencję.

Moja przygoda ze zdawaniem prawa jazdy to cztery oblane egzaminy i bezlitosny zegar, którego wskazówki niemiłosiernie parły do przodu przypominając, że za rok dobrze by było wrócić do Polski w okresie rekrutacji na studia. Dlatego odłożyłam swój wyjazd, wycofałam wszystkie dokumenty i... zaraz po tym zdałam egzamin na prawko. Ironia losu... Choć po tych kilku latach myślę, że może to dobrze. Może zabrzmi to bardzo trywialnie, ale na pewne rzeczy patrzę teraz zupełnie inaczej niż te cztery lata temu. A w międzyczasie z wyjazdu przez Prowork skorzystały dwie moje koleżanki z liceum. Jedna była operką w Stanach, a druga w Londynie.

W każdym razie ja przez te cztery dłuugie i barwne lata zdążyłam zrobić dwa licencjaty i myśl o wyjeździe do Stanów wróciła mniej więcej w połowie ostatniego roku akademickiego. Studiowałam filologię angielską, więc pomysł doszlifowania języka wśród native'ów wydawał się w pełni uzasadniony.
Tak wygląda jedna ze stron w aupairroomie, już po wypełnieniu wszystkich danych i otwarciu aplikacji.
W połowie lipca ponownie zarejestrowałam się na stronie Proworku i niemal od razu (na drugi dzień) skontaktowała się ze mną konsultanka, żeby zweryfikować, czy nadaję się do programu. Zadała takie podstawowe pytania, czy mam doświadczenie w opiece nad dziećmi, czy mogę je potwierdzić referencjami, czy mam prawo jazdy i w jakim stopniu posługuję się językiem angielskim. Dwa dni później podpisałam umowę i wpłaciłam pierwsza ratę do agencji. Mniej więcej tydzień po rejestracji w agencji miałam już swój login i hasło do tzw. aupairroomu na stronie amerykańskiego partnera Proworku - AuPairCare. Wiem, że Prowork współpracuje jeszcze z co najmniej jedną agencją w USA (Inter Exchange), ale nikt nie oferował mi możliwości wyboru. Po prosu zostałam poinformowana, gdzie będzie założone moje konto. Wypełniłam podstawowe informacje na moim profilu i umówiłam się na interview, który miał sprawdzić moje umiejętności językowe. Prowork oferuje możliwość rozmowy z konsultantami w kilku miastach w różnych częściach kraju, ale ja zdecydowałam, że pojadę do biura do Warszawy. Rozmowa była dłuższa niż się spodziewałam i pani A.C. z Proworku, która zajmuje się koordynacją programu Au Pair USA zadała mi sporo pytań. Między innymi pytała mnie...
- ...dlaczego chce zostać au pair?
- ...jakie jest moje doświadczenie w opiece nad dziećmi?
- ...czy pracowałam już kiedyś na cały etat?
- ...czy mieszkałam już kiedyś poza domem, czy podróżowałam za granicę i jak moim zdaniem poradzę sobie z tęsknotą za domem?
- ...czy obawiam się szoku kulturowego i kontaktu z Amerykanami?
- ...co zrobiłabym, gdybym na miejscu okazało się, że nie dogaduję się z rodziną goszczącą i pojawiła się kwestia sporna, której nie możemy rozwiązać?
- ...co zrobiłabym, gdyby w czasie jazdy samochodem dziecko na tylnym siedzeniu odpięło pasy?
- ...co zrobiłabym, gdyby podczas zabawy w parku dziecko spadło z huśtawki?
- ...co zrobiłabym, gdyby dwójka moich podopiecznych kłóciła się o zabawkę?
- ...jakie - moim zdaniem - obowiązki miałabym jako au pair w Stanach?

Więcej pytań nie przychodzi mi do głowy, ale było ich dość dużo. Rozmowa była raczej bezstresowa, przynajmniej ja za bardzo się nią nie spinałam. Chociaż mam wrażenie, że jeśli ktoś po angielsku ledwie mówi, to pewne odpowiedzi mogłyby sprawić mu problem. Poza rozmową była tez oczywiście kwestia dostarczenia dokumentów i uzupełnienia aplikacji online, ale o tym może opowiem innym razem :) Póki co, znalazłam super zabawnego bloga byłej au pair w San Francisco, i chyba trochę go poprzeglądam :) Polecam zajrzeć: www.bliskodosanfrancisco.blogspot.com Do następnego..!

piątek, 7 listopada 2014

Lot, walizki, zakupy...

Już jakiś czas temu pisałam Wam, że nadspodziewanie trudną rzeczą przed wylotem okazał się wybór odpowiedniej walizki. Wszystko przez te różnice w wymiarach akceptowanych przez różne linie lotnicze, a przecież na mojej drodze do San Francisco czekają mnie aż trzy loty.

A więc wylatuję dokładnie 15 grudnia o 6:35 z naszego kochanego Okęcia, zwanego teraz chlubnie Lotniskiem Chopina. Chociaż nie mieszkam w okolicach Warszawy wybrałam to miasto z dwóch powodów. Po pierwsze - liczyłam, że to stolYca, więc na pewno jakaś operka jeszcze ze mną poleci. Po drugie, mam tam stosunkowo dobre połączenie i kilkoro znajomych, którzy mogliby mnie przenocować, gdyby okazało się, że trzeba stawić się na lotnisku wcześnie rano. Drugi motyw okazał się słuszny i uzasadniony, bo faktycznie lecę bladym świtem (tak, w grudniu to na pewno jest blaaaady świt), ale co do pierwszego... Póki co kobietka z agencji poinformowała mnie, że akurat z Warszawy w tym terminie na dzień dzisiejszy nikt się nie wybiera. A G., którą poznałam przez forum operek (www.forumaupair.pl) wylatuje tego samego dnia, ale niestety z krakowa :( Trudno, spotkamy sie na miejscu, na szkoleniu - a potem jest bardzo prawdopodobne, że do hostów lecimy razem, bo ona też będzie mieszkała w Kalifornii, blisko San Francisco :) Chociaż tyle...

Takim właśnie sympatycznym Airbusem lecę do USA. (Źródło)
Tak więc lecę Brussels Airlines, z przesiadką w Brukseli, a docelowo do Nowego Jorku na słynne lotnisko JFK. Stamtąd zapewne busik do New Jersey, gdzie jest szkolenie. W New Jersey też jest lotnisko, ale ucieszyłam się że ląduje na JFK. Kto wie czy byłaby jeszcze okazja kiedyś je zobaczyć :) Lot do Brukseli będzie trwał nieco ponad dwie godziny, a do nowego Jorku 8 godzin 45 minut. Szmat czasu, muszę się zaopatrzyć w muzę i dobra lekturę. Jeśli jeszcze nie będzie do kogo ziapy otworzyć przez cały dzień, to już w ogóle porażka...

Do San Francisco lecę natomiast trzy dni później, po szkoleniu, i to jest - uwaga - kolejne sześć i pół godziny w samolocie. Ale tu już liczę na dobre towarzystwo dziewczyn ze szkolenia :) Jeśli jesteśmy przy tym lataniu, to nawiążę do tych nieszczęsnych walizek, których szukam od kilku dni... Bagaż główny, który idzie do odprawy, ma ważyc nie więcej niż 23 kg, a wymiary nie powinny przekroczyć 158 cm (dlugość+wysokość+szerokość) w przypadku linii europejskich i 157 cm w przypadku amerykańskich. Walizki, które znalazłam, a które są w GODNEJ cenie (takie, na które mnie stać...) mają zwykle trochę więcej, ale nie przekraczają 1,60m. Nie spotkałam się z tym, żeby ktoś na odprawie główny bagaż MIERZYŁ (!), no chyba że na oko jest bardzo niewymiarowy, ale wiecie jak to jest... Włącza się taka lampka w mózgu "a jeśli..." i wizja płacenia 150 euro za nadbagaż :P No dobra, nie róbmy histerii...
Takie oto cudeńsko Snowballa mam na oku.
Źródło: www.luxwalizki.pl

Jeśli chodzi o swoja walizkę, mam wobec niej kilka oczekiwań:
- ma być twarda (ABS, poliwęglan, lub tym podobne...),
- ma mieć kauczukowe kółka i najlepiej metalowe łożyska,
- dobrze gdyby była na 4 kółkach, lżej się prowadzi,
- musi miec zamek TSA (taki, który obsługa lotniska może otworzyć bez rozpruwania calego bagażu),
- fajnie gdyby nie była cała czarna i brzydka jak noc :P
- i byloby wprost genialnie, gdyby cena dużej nie przekraczała 300zł (prawie niewykonalne).
Tak, tak... wiem że wszyscy polecają markowe wyroby, np. Samsonite lub Witchen, ale jakoś nie mogę przełknąć wydania znacznej części swoich oszczędności na kawałek plastiku na kółkach, którym ktoś będzie rzucal na prawo i lewo po lotnisku... Poza tym, lubię kolorowe rzeczy z fajnym designem. Znalazłam przyjazną stronkę (www.luxwalizki.pl) i najbardziej podpasowały mi kolekcje Snowballa. David Jones też ma stosunkowo tanie i z ciekawymi wzorkami (np. mapa świata), ale żadna nie ma zamka TSA.


Wybrałam więc kilka opcji, zastanawiam się mocno nad taką: klik, taką: klik, lub taką jak na zdjęciu wyżej. Oczywiście wszystkie mają swoje małe odpowiedniki, które można zabrać jako bagaż podręczny. Małe w wiekszości spełniają standardy Brussels Airlines (55x40x23cm), ale już nie United Airlines, którymi lecę do San Francisco (56x35x22cm). Mimo wszystko chyba jednak zaryzykuję, różnice nie są duże, najwyżej zamiast na górnej półce będę trzymać podręczny pod nogami. Planuję też zabrać na pokład małą damska torebkę.

Mam też zamiar kupic dysk zewnętrzny, na który zgram sobie wszystkie przydatne rzeczy z mojego laptopa, i który zabiorę ze sobą do Stanów. Komputer zostaje w Polsce, na miejscu kupię nowy :) Jeśli chodzi o dysk, w zupełności wystarczy mi 500GB. I tak trzy czwarte zostanie puste, ale mniejszego kupować się nie opłaca. Myślę nad tym: klik, ale w X-KOMie chwilowo niedostępny, a w innych sklepach internetowych trochę droższy. Jesli macie jakieś namiary tanie i dobre walizki do kupienia online, proszę dajcie znac w komentarzach :) Mam jeszcze trochę czasu na podjęcie decyzji. See you!

wtorek, 4 listopada 2014

Wybór host family - cz. II

W życiu, no w ŻYCIU nie przypuszczałabym, że najbardziej skomplikowanym elementem wyjazdu będzie... wybór walizki. Nie przesadzam! Motam się z tym już któryś z kolei dzień, przejrzałam chyba kilkadziesiąt stron, sklepów online i aukcji na allegro i ciągle nie podjęłam decyzji, w co spakuję swoje majtasy. Porażka. Ale - no tak - przecież dzisiaj miałam pisać o wyborze mojej host rodziny! Przejdźmy więc do rzeczy, a o bagażach i innych sprawach związanych z lotem - następnym razem.

E.L. (moja przyszła host mum) napisała do mnie miesiąc po otwarciu aupairroomu, kiedy wygrzewałam swoje kończyny na plaży w Grecji. Mail był długi, entuzjastyczny i stosunkowo osobisty. No, oczywiście nie mam na myśli jakichś głębokich wynurzeń. Chodzi mi raczej o to, że widać było że jest skierowany bezpośrednio do mnie, a nie jest tylko szablonową wiadomością wysyłaną do wielu kandydadek, hurtem. E.L. napisała między innymi, że moje au pair video jest świetne i wywołało uśmiech jej i dzieciaków. W to akurat byłam w stanie uwierzyć, bo filmik zrobiony był profesjonalnie i faktycznie mógł przykuwać uwagę. Dowiedziałam się też, że E.L. przyjmuje au pairs od siedmiu lat i byłabym ich piątą z kolei operką. Opisała pokrótce gdzie pracuje, czym sie zajmuje i co można robić w San Rafael. Brzmiało zachęcająco, zwłaszcza że juz wtedy podkreśliła, że pracuje tylko 4 dni w tygodniu, więc weekendy (od piątku) miałabym wolne. Napisała też, że razem z dzieciakami lubi czytać, chodzić na wycieczki, bawić się na plaży i pływać. Wzbudziło mój szacunek to, że zapytała czy z racji urlopu będę miała czas przejrzeć ich profil, i jeśli nie mam takiej możliwości, czy chcę aby przesłała mi dodatkowe info o rodzinie mailem. Umówiłyśmy się na rozmowę telefoniczną, bo w Grecji miałam zbyt słaby net żeby skorzystać ze Skype'a. Rozmowa trwala około pół godziny, i szczerze mówiąc niewiele z niej pamiętam. Chyba tylko tyle, że bylo miło, nie za długo, i bez wypytywania o dziwne rzeczy. Dowiedziałam się z niej m.in, że:
- będę pracować najczęściej 4 dni w tygodniu - wyłączając środy, kiedy dzieciaki są u ojca,
- w piątek E.L. ma wolne i jest w domu, ale potrzebuje pomocy przy dzieciach, zwłaszcza wieczorem,
- weekendy zazwyczaj mam wolne,
- moim głównym zadaniem będzie wożenie dzieci do szkoly i na zajęcia popoludniowe,
- mam do swojej dyzpozycji samochód, nie tylko w godzinach pracy,
- E. L. chciałaby żebym przygotowywała dla dzieci posiłki,
- da mi iPhone'a, ale ma tylko jedno życzenie - żebym robila nim duużo zdjęć małych potworów i wysyłała jej, kiedy jest w pracy :P
- mogę zapraszać znajomych, tylko jeśli chcę kogoś przenocować E. L. musi być wtedy w domu,
- i - uwaga! - rzecz, która mnie jednocześnie rozbawiła, ucieszyła i przekonała, że San Rafael to miejsce, w którym chcę spędzić kolejny rok. E.L. "uprzedzieła mnie", że dobrze czuć się będzie u nich tylko taka au pair, która lubi mieć dużo wolnego czasu, sama planować sobie zajęcia i często wychodzić gdzieś z ludźmi. No prosze Was! To przecież wymarzony układ...

Od tego czasu wymieniłyśmy około czterdziestu maili. E.L. wysyłała mi zdjęcia dzieciaków, ja im - fotki z wakacji. Druga rozmowa telefoniczna była własnie z dzieciakami. Małe gaduły, bardzo odważne i chyba już przyzwyczajone do operek. Ale dużo opowiadały. Mała zadawała mi takie słodkie pytania, czy mam jakies zwierzątko, jaki jest mój ulubiony kolor, i takie tam... A młody najpierw opowiadał dowcipy, a później móił o tym co robił w szkole i jakie zadanie z matematyki rozwiązywali. No dobra, przyznaję się - jeśli chodzi o to zadanie to nic nie zrozumiałam :P Ale dzieciaki wydają się super, mam nadzieję że będe mieć z nimi dobry kontakt. Zanim podjęliśmy decyzję o matchu (dla niezorientowanych - chodzi o dopasowanie au pair do rodziny) rozmawiałam jeszcze z obecną operką. Przemiła dziewczyna, odpowiedziała na moje pytania i była ogólnie bardzo pomocna. Spotkamy sie w grudniu na miejscu, bo ona kończy program dopiero 6-go stycznia, a ja przylatuję już 15-go grudnia. Zazębiamy się, bo E.L. chce żeby J.J. wszystko mi pokazała i wprowadzila w obowiązki. No, ale dość już tego hurraoptymizmu, wracam teraz do moich walizek. Jak coś wybiorę, na pewno sie pochwalę... ;)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Wybór host family - cz. I

Witajcie znów. Dziś kilka słów o wyborze mojej przyszłej (już obecnej?) host rodziny. Nie była to szczególnie trudna decyzja, bo i wybór był prawdę mówiąc niewielki. Ale po kolei...

Aplikowałam do programu przez agencję Prowork/AuPairCare. Po otworzeniu mojego profilu online dla rodzin na pierwszy kontakt z jakąkolwiek rodziną czekałam dokladnie 3 tygodnie. Nie muszę chyba dodawać, że dla mnie była to caaaała wieeeczność... Sprawdzałam konto kilka razy dziennie, i w końcu we wrześniu moje szczęśliwe oczy ujrzały zgłoszenie od małżeństwa z Seattle. Moje pierwsze wrażenie - to jest na końcu świata! Ale wiek dzieci mi pasował, a to dość ważne (dziewczynka i chłopiec, 7 lat i 4 lata). Prawie równolegle ze zgłoszeniem w aupairroomie dostałam maila od hostów. Umowiliśmy się na skypa i... rozmawialiśmy prawie półtorej godziny! Najpierw host i hostka byli razem, ale dzieciaki straszliwie szalały (skakały po łóżkach i przerywały rozmowę), więc host dad się zmył i pojechał z nimi na hamburgery. Oczywiście host mum od razu mnie zapewniala, że "nie robią tego często i ogólnie starają się zdrowo odżywiać", ale czułam, że to ściema ;) By the way - wcale mi to nie przeszkadzało, kocham McDonalds bardziej niż babcine obiadki, ale wyobraziłam sobie zaraz, że wrócę z tego operowania dwa razy większa... Podobno wszystkie au pair w USA tyją, napisali tak nawet w oficjalnym podręczniku dostepnym na stronie agencji (sic!) Swoją drogą (taka mała dygresja) ten podręcznik jest CAŁKIEM życiowy, same praktyczne info: jak oszczędzać kasę, co i gdzie kupować, jak tanio podróżować... Polecam, oczywiście nie jako jedyne źródło, ale w konfrontacji z informacjami od byłych i obecnych operek jak najbardziej.

Seattle - tam rzeczywiście czasem świeci słońce, czy to photoshop? :P
Wracając do mojej rozmowy z hostką - ogólnie było miło. Rozmawiałysmy głównie o tym, co dzieci lubią jeść, co robią w wolnym czasie i jakie byłyby moje obowiązki. Ucieszyłam się przede wszystkim z tego, że szkoła jest blisko, prawie za rogiem, i moje zadanie polegałoby głównie na odprowadzaniu mlodych. Odprowadzaniu - nie wożeniu - a to przed jazdą samochodem mam największe opory. Ale z rozmowy wywnioskowałam też, że hości mają jeden samochód i nie byłby on dla mnie dostępny na co dzień, więc gdybym chciała dotrzeć do centrum miasta, musiałabym wlec się komunikacją miejską. Świetnie - pomyślałam - będę wracać wieczorem z jakiegoś spotkania autobusem i zamordują mnie na przystanku... Host mum zadawała mi też trochę dziwne pytania, w rodzaju: "co widzisz teraz za oknem". Ale zrobiła na mnie wrażenie sympatycznej osoby. Zrobiła nawet wycieczkę z laptopem po domu, żeby pokazać mi, jak mieszkają. Domek był niewielki, żeby nie powiedzieć - ciasny. W mikroskopijnej kuchni stolik, przy ktorym oni sami ledwie się mieścili całą rodziną, na parterze łazienka, a na górze ich sypialnia (tego akurat mi nie pokazała). Przeraził mnie natomiast pokój potencjalnej au pair. Głównie dlatego, że znajdował się... w piwnicy. Malutkie okienko tuż pod sufitem oznaczalo niewątpliwie, że przez większą część dnia zamiast słońca oglądałabym krety i korzonki. Ponieważ moi potencjalni hości nie mieli wcześniej operki, pokoik był jeszcze nieprzygotowany i na tamten moment znajdował się w nim prowioryczny gabinet i kupa bałaganu. Nie bardzo mnie to przekonało, ale powiedziałam delikatnie host mum, że dom jest "raczej przytulny". W końcu to pierwsza rozmowa, nie chciałam tak walić prosto z mostu... Pokój znajdował się bezpośrednio w sąsiedztwie czegoś w rodzaju "salonu zabaw" dla dzieci, z telewizorem, stolikiem i mnóstwem porozwalanych zabawek. Niezbyt fortunny układ. Trudno bylo mi uwierzyć, że w moim czasie wolnym uroczy czterolatek oglądający TV nie szturmowałby non stop moich drzwi, żeby zapytać co robię. Zwłaszcza, że dzieci podczas rozmowy zachowywały się trochę nieodpowiednio. I nie bardzo chciały też ze mną rozmawiać (sprawiały wrażenie nieśmiałych).

Po rozmowie, kiedy już trochę ochłonęłam, zaczęłam rozważać plusy i minusy. Zadałam sobie pytanie: kobieto! czy naprawdę chcesz mieszkać:
- w mieście na końcu świata, gdzie ciągle pada deszcz, jest zimno, mgła i wszędzie daleko,
- w ciasnym domku, z czteroosobową rodziną, w piwnicy z widokiem na trawnik,
- w nieustającym sąsiedztwie rozbrykanych potworów, których rodzice nie udostępniają ci samochodu, a ich najbardziej ambitne plany na wakacje to kemping w pobliskim lesie (serio...),
- w dzielnicy, która do złudzenia przypomina twoje polskie osiedle (cóż za miła odmiana, google maps nie kłamie...)?
Z drugiej strony odpowiadały mi moje obowiązki, bliskośc uniwerku, wiek i liczba dzieciaków. Nie powiedziałam "nie". Rodzina wciąż widniała na moim profilu, ale nie miałam od nich zaproszenia na kolejną rozmowę. W końcu, pięć dni później, dostałam od nich na maila bardzo... zabawną ankietę.
Wyglądała tak:

1. On a scale of 1-10 with 1 being messy and 10 being the cleanest, where would you rank yourself?
2. On a scale of 1-10 with 1 being reactive and 10 being proactive, where would your friends and family rank you?
3. On a scale of 1-10 with 1 being reserved and 10 being boisterous, where would your friends and family rank you?
4. On a scale of 1-10 with 1 being permissive and 10 being strict, where would you rank your experience with children?
5. Are you the type of person who prefers a written schedule of your week, or would you rather see what the week brings? Please explain.
6. If you are in a relationship, what is the status now? Please explain.

Oczywiście odpowiedziałam na wszystkie pytania, ale wydało mi się śmieszne szacowanie np. podejścia do czystości w skali 1-10. To takie... drobiazgowe.

Z dnia na dzień byłam coraz bardziej przekonana do tego, że jednak nie chcę spędzić najbliższego roku w tym zimnym i zamglonym mieście, w piwnicy państwa B. Znajomi nawet żartowali, że jeśli hości nie będą mnie z niej wypuszczać, przyjadą po mnie do Stanów i zorganizują "odbicie zakładnika". Very funny...

Już zastanawiałam się, jak odmóic moim niedoszłym "prześladowcom" (noooo... żartuję oczywiście, mam nadzieję, że nigdy nie zaslużyliby na takie miano!) kiedy w około tydzień po odesłaniu nieszczęsnej ankietki przyszedł mail z informacją od B., że zdecydowali się na inna operkę. Tak, to była ulga, zwłaszcza że już wtedy byłam w kontakcie z host family, na którą się ostatecznie zdecydowałam. Chociaż... może z ciekawości odwiedzę kiedyś Seattle?

Było mi miło, że B. dali mi znać o swojej decyzji, zamiast po prostu zniknąć bez słowa z mojego profilu. Życzyłam im wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że będą zadowoleni ze swojej nowej au pair. Ja jadę tam, gdzie czasem jednak wygląda słońce. I mam nadzieję (God, please, make it true!) że będę zadowolona z dokonanego wyboru. Moja obecna hostka urzekła mnie wieloma rzeczami. Ale o niej - następnym razem...

P. S. Wsiadłam dziś za kółko i zrobiłam objazdówkę po mieście. Obiecałam hostce, że będę ćwiczyć... Nie było źle!

niedziela, 2 listopada 2014

Witajcie na blogu!

Zapraszam Was do wspólnej podróży. Już za niespełna półtora miesiąca, po czterech latach studiów, po zrobieniu dwóch licencjatów, po kilku dorywczych lecz pasjonujących doświadczeniach zawodowych, zostanę ostatecznie au pair w USA. Rok oddechu po kilku latach "na wysokich obrotach"... Wyjazd to w pewnym sensie realizacja niespełnionych planów jeszcze z czasu bezpośrednio po maturze. Dokumety skompletowane, wiza zdobyta, bilet zarezerwowany i... za 43 dni wylatuję do New Jersey na szkolenie, a stamtąd do San Rafael w Kalifornii, gdzie mieszka moja rodzina goszcząca!

San Rafael na mapie USA
San Rafael to małe miasteczko położone 30 minut drogi od San Francisco. Mieszka tam niespełna 58 000 mieszkańców, ale... mają swój uniwerek (Dominican University of California.) Cóż, nie ma co ukrywać - lokalizacja niemal wymarzona. No... prawie, bo gdybym miała możliwośc wyboru, chciałabym spędzić ten rok w Nowym Orleanie. O tym, dlaczego, może kiedyś napiszę. Tymczasem - nie narzekam. To moje małe San Rafael to w końcu Kalifornia - najbogatszy, najbardziej zaludniony i trzeci co do wielkości stan USA. I co najważniejsze - tam jest ciepłooo! W ciągu całego roku temperatura nie spada raczej pomiżej 5°C. Na plusie! Żegnaj mrozie, do zobaczenia za rok... Latem wprawdzie nie ma upałów, najwyższe temperatury sięgają ok. 27°C, ale za to prawie w ogóle wtedy nie pada. Czy to nie raj dla małego, wiecznie marznącego chomika, który na deszcz reaguje depresją..?

O San Rafael pewnie będzie jeszcze okazja napisać. Ważniejsze być może jest z kim przez ten rok bede mieszkać. Moja rodzina goszcząca to single mum - E.L. - i dwójka dzieci: D.L. (chlopiec, 9 lat) i M.L. (dziewczynka, lat 7). Dorosłych mężczyzn i zwierząt brak... :P Mój przyszły podopieczny ma zespół Aspergera (zaburzenie ze spektrum autyzmu), więc może moja wiedza z tych czterech ostatnich lat studiów na coś się przyda. Lepszej praktyki zawodowej nie mogłam sobie wymarzyć. Zgodnie z ustaleniami mam pracować przeciętnie troche ponad 30 godzin w tygodniu. Środy wolne, bo dzieciaki są wtedy u ojca. W weekendy małymi potworami zajmuje się matka. Moje obowiązki to głównie odwożenie dzieciarni do szkoły i na zajęcia dodatkowe, i przygotowanie dla nich czegos do jedzenia. To akurat miło, bo lubię gotować. Do jeżdżenia samochodem nie jestem już tak bardzo przekonana... Tutaj w Polsce jeżdżę niewiele, moje autko już prawie zapuściło korzenie na parkingu... Ale nie wyobrażam sobie poruszać się po Stanach komunikacją miejską! Dojazd do San Francisco zajmowałby mi gruuubo ponad godzinę. Tymczasem moja hostka daje mi samochód do własnej dyspozycji i wieść gminna niesie, że płaci również za benzynę. No no, to by było naprawdę dobrze...

Więcej o moich hostach i o tym, jak ich złowiłam (ja ich? raczej oni mnie...), napiszę w następnym poście. Tymczasem idę zrobić herbatkę i poprzeglądać kalifornijskie przepisy drogowe. Znalazlam przyjazny podręcznik, więc troche się dokształcę, a co! See you soon...

Tymczasem, więcej o mojej małej mieścinie przeczytacie tutaj: